Lało, jak powinno. Ciotka Eufronia
postanowiła schować się pod jakimś drzewem. Do domu jeszcze kawałek, od
Bierdonki już jakiś kawałek, znikąd nadziei, siaty ciążą. Zatem pod brzózkę.
Akurat jednak łyse pole. Znaczy, nie pole, tylko łan rozkopów
pod zabudowę deweloperską. W zeszłym roku to tu nie jedna brzózka stała i nie jedna
lipa. Park był po dworze jakichś Schopenhauerów czy coś. Czyli że chyba pożydowski.
Ale co? Nowoczesność. No niech tam, jeszcze kawalątko. Tylko leje coraz mocniej,
siecze cholera jak biczem, ani się chce uspokoić.
Sandał się Eufrozynie w coś wlepił, zahaczył, o mały włos
nie ciapnęła w błocko.
– Kurwa żeż… – miało się już Ciotce wypsnąć, ale nie –
dyscyplina nauczycielki, pogoda emerytki, godność, szacunek dla Słowa Ojczystego.
I głupio się jej zrobiło – tak nawet przed samą sobą. A jak się z lekkim
przestrachem rozejrzała dookoła (nikogo), to jeszcze głupiej, bo akurat
spoglądał na nią z banera wizerunek Apollina Miłosiernego z sercem
rozświetlonym łaską i wielkimi cyframi wypisaną częstotliwością Radia Wenera. No
to Ciotka Eufrozyna, tak trochę chyłkiem wymsknęła się z tej swojej irytacji i
dalej wybierać z błocka zakupy, bo jej ta jedna siata pękła, kiedy tak ten
sandał… A najbardziej to jej było żal takiej małej pomarańczki, co dla Nikolki.
To otarła ją skrajem sweterka, a co tam. A opakowanie od czekolady to się
prawie nie rozmoczyło. No bo leje cały czas, jak skurw… jak z cebra leje.
Eufrozyna, kobieta dobroduszna, w gruncie rzeczy wcale się
tak na ten deszcz nie gniewa, ani nawet na te gradowe kulki (w środku sierpnia?!!!),
tyle że ręce bolą od dźwigania, stopy marzną w tych klapkach-sandałach, zimne
strugi na plecach, więc i organtyna się klei do skóry i włosy w strąki. I
trochę (ale naprawdę odrobinkę!) rwą plecy.
Ale kiedy się minie te duże parkingi, węzeł estakady i
rozkopane rondo to już do kościółka tych kilkaset metrów i można znieść nawet
to ślizganie się na grudkach lodu. Będzie się gdzie schronić przynajmniej.
Chociaż na przejściu pusto, Ciotka Eufrozyna będzie
honorować czerwone światło. Bo są jakieś zasady, choćby Bóg-Honor-Ojczyzna… Że
bilety trzeba kasować w trolejbusie, że ptaków nie dokarmiać na parapetach,
kotów w piwnicy, na podwórku, że czysto musi być i w ogóle jakiś porządek. Więc
te zasady zaraz się Eufrozynie objawiły w taki sposób: (1) Ojczyzna
zmaterializowała się w postaci charczącego rozwierconym tłumikiem szrota, który
pędem przeciął zebrę (już na zielonym). – A niechże ci Apollo błogosławi i
Wenera zawsze! – rzuciła Ciotka z uznaniem dla młodzieńczej fantazji, dodając –
Ty miły, elegancki, synu twojej szlachetnej matki, której
czyste łono cię wykołysało, której mlekiem obrzmiałe piersi karmiły twój głód,
a łagodność głosu tuliła do snu! Niech Wenera błogosławi jej niezbrukane (no
może raz) łono! Niech żyje, rodzi i wychowuje więcej takich Spartiatów
Wyklętych! I niech Merkury raczy pomnażać jej pięćset talentów plus!
Grad bębnił o asfalt coraz głośniej, więc gdyby tuż obok
znalazła się jakaś przypadkowa słuchaczka (Radia Wenera), usłyszałaby z tej
antyfony co najwyżej:
– Aż’byciefiuciesmutnykurwisyniezmarszuzaszpuntowało’ż’bywaswszystkichwdupezamiotłonierobybandycizłodzieje!
– Tak to właśnie grad był przybrał na sile i łomotał, łomotał bez sensu. A
deszcz też nie przestawał.
(2) A Bóg się tak oto objawił Cioci Eufroni, że (a) cudem
nie wpadła pod samochód; (b) kiedy jak Morze Czerwone przed laską Mojżeszową
rozstępujące się powstała (i zaraz opadła) spod kół tego golfa całego ściana
wody, Ściana Płaczu no po prostu, tsunami jakieś potworne pomyj, breji, rynsztoka,
tych wszystkich worków plastikowych, patyczków po lodach, petów, gumek
(recepturek, uchroń Panie Boże, żeby co innego!), i jak to wszystko, jak Wielka
Fala w Kanagawa (co?!!), opadło Eufrozynie na trwałą, co i tak już w żałosnych
dreadlockach (co?!!) zwisała, i na bistory, i na ocalałą reklamówkę z
Bierdonki, a w niej rajstopy, odświeżacz do powietrza, włoszczyznę, pomarańczkę
i lakier z brokatem dla Nikolci, to Ciotka, nie uległa pokusie, nie dała szansy
słabości, ani satysfakcji Księciu Tego Świata, ale mężnie i z pogodą zniosła
upokorzenie. I ani mru, mru po prostu.
(3) I zachowała Honor tym samym. To nie jakieś tam
UłE-Szmułe. Tu Polska jest, honor trzeba mieć i nie na kolanach.
Więc wartości, przede wszystkim wartości – tak sobie
rozmyślała Eufrozyna drepcząc szybko w stronę kościółka i omijając co głębsze
rowy z brudną wodą. (Leje cały czas, jasny gwint, jak leje!)
A tu proszę – niespodzianka! Kościółek zamknięty i taka
kartka wisi: „Poszliśmy z pieszą pielgrzymką do Kapitolu. W trosce o posadzki i
parafernalia, z powodu deszczu Świątynia Opatrzności Apollonowej zamknięta do
odwołania. Szczęść Boże, niech was wszystkich jasna (tu flamaster rozpłynął się
od wilgoci) Wenera zawsze”. Niżej zaś jakiś islamista dopisał – „Najbliższa
wiata przystankowa na Wassermanna, róg Leppera”. Pewnie Żyd jakiś, nic świętego
dla nich. Bikiem pisał, od razu widać, leming jeden.
- Żeż, kur… - miała westchnąć Ciotka, ale nie… Byle nie na
kolanach, byle z honorem. „Ora – Etla – Bora” wyszeptała dla dodania sobie siły
słowa pacierza.
I dalej – dreptu, dreptu, plusk, plusk – powoli, cierpliwie,
Hiob-Kobieta-Matka-Już-Teraz-Babka-Polka w tej ulewie, tym potopie, co otwarły
się zawory niebios. Wassermanna już całkiem niedaleczko – o nawet widać wiatę
trolejbusów (nie chodzą, braki w dostawach prądu, co może i lepiej, bo przy
takiej wodzie o nieszczęście nietrudno, z prądem nie ma żartów: „Kto Jupitera
obrazi, temu wtyczkę w pupę wsadzi” – jeszcze jako dziecko dziwiła się, kto
wsadzi – no chyba sam Gromowładny jednak? – i dlaczego taki gienderowy
wulgaryzm w tym powiedzonku). Ach, bo to ile wulgarności w ludziach, jak mało
miłości! – tak sobie rozmyślając dociera Ciotka Eufronia do przystanku i… No
nie! Budowlańcy, uświęcone niech będzie ich plemię, niech się mnożą i czynią
sobie ziemię poddaną, całą wiatę zajęli stosem jakichś rur w otulinie. Bo pada.
Żeby rury nie mokły. A trolejbusy i tak nie chodzą. Mało kto pamięta, kiedy w
ogóle chodziły. Bo nie ma prądu. Bo Jupiter Kapitoliński (i Wenera zawsze)
gniewa się na swój Lud: przestał zsyłać prąd, a chodzą słuchy, że i wodę ma
powstrzymać. No ale na razie nie powstrzymuje, bo ciągle pada (ale grad jakby
słabszy). Budowlańców ani śladu – pochowali się gdzieś (pewnie w kościółku
przycupnęli, myśli Ciotka, ale zaraz sobie uświadamia, że kościółek nieczynny).
Wiata zawalona złomem. A ostry powiew wiatru walnął Ciotkę niezabezpieczonym
płatem styropianu.
– O, bądź błogosławiony! – rzuca wyrozumiale Eufrozyna. – I Wtyczka
Boska niech ci… aaa tam. – I człapu-człap w poszukiwaniu (jednak!) tej brzózki.
Czy lipy. Czy czego tam, byle z liściem.
No, może trochę racji mieli te lewaki, jak nie chcieli, żeby
wszystkie drzewa na osiedlu powycinać – kombinuje Ciotka po cichu, ale zaraz
przychodzi opamiętanie. – Przecież Matki, Wózki, Rodziny! A tu konar może
spaść, topole pylą, katar sienny… A na każdej gałęzi siedzi taka mewa, gołąb
taki, sroka jakaś i – z przeproszeniem Wenery zawsze – brudzi. Na Dziecko może
nabrudzić, tyle chorób w powietrzu, to tak jak z tymi psami, co do Piaskownicy
zarazki roznoszą (z przeproszeniem Wenery zawsze). Więc dobrze się stało,
Eufrozyna też od razu petycję w sprawie drzew podpisała, żeby wycinać, tylko nie choinek, bo
to święte drzewa, no i brzóz. Ale na osiedlu choinek nie ma (na Boże Narodzenie
jakieś Żydy, imigranci w nocy wyrąbali ostatnią daglezję). Za to brzoza… No
przecież na Połockiej stoi, róg Smoleńskiej. No to duch w Ciotkę wstąpił, w duchu
jakby przeżyła odnowę, nawrót sił i wiary (a deszcz jak lał, tak leje, a nawet
wiatr dość mocny nie przestaje wiać). „Spirytus (z przeproszeniem Wenery
zawsze) Fiat Uno, Urbi et Barbi… trochę zapomniałam” – myśli Ciotka z otuchą w sercu czy coś.
I galopem! Odmłodniała jakby i pędzi, pędzi, pędzi (Spirytus, Spirytus – ten to czyni cuda!).
A na rogu Połockiej tłumy! Do brzozy dopchać się nie sposób (wątła
zresztą), a nie żeby ludzie się pod liśćmi kupili, gdzie tam. Tralką betonową
pień otoczony, za ogrodzenie wstępu nie ma, tylko orkiestra wojskowa w
sztormiakach brzozę otacza i tutka. Znaczy, marsza gra. A tłum (z siatami) trochę
się jakby z milicją przepycha, a to pewnie z entuzjazmu raczej, bo chyba nie po
to, żeby od deszczu się pod Drzewkiem Wolności schować. Bo całkiem by Ciotka
Eufronia zapomniała, że dziś tygodnica.
Orkiestra trąby i puzony już marszem jakimś rześkim
przedmuchała, waltornista ślinę z tutki wytrząsnął, baczność! Tłumek jakby
ogłupiały zastygł trochę w swoich przepychankach, niektórzy rękę na sercu
kładą, czapki z głów (a leje!) i do
hymnu razem jak jedna rodzina: „Święty Antoni, Święty Antoni, serce
zgubiłam pod miedzą! Ach! Co to będzie? Ach! Co to będzie, gdy się sąsiedzi
dowiedzą!”. No i przy tych sąsiadach Eufrozynie serce zabiło mocniej, bo se
przypomniała, że mole w zimie dywanik z młynem i gaikiem (ten na ścianie w
stołowym) nadżarły, i jak się sąsiadki zwiedzą, to nie daj Boże. Będzie że o
dom nie dba. Ale tymczasem jeszcze hymn dośpiewa trochę ze wszystkimi i dookoła
się rozgląda. Gość z przylizanym od deszczu kosmykiem czyta teraz jakiś apel
czy coś. „Tadeuszu Kościuszko!... (tłum znów powrócił do pogwarków z
milicjantami, trochę się jakby kobiecinom z przodu udało przepchnąć na suchszy
skrawek pod brzozą), Romualdzie Traugutt!... (Dziepaniztątorbąniewidzipaniżeludziestoją?),
Janie Tomaszewski!...” A tymczasem trochę dalej ku Smoleńskiej jakieś
zamieszanie, bo część zebranych zainicjowała własne obchody i na cały głos (aż
się jakaś kako-z przeproszeniem Wenery zawsze-fonia robi): „Zachowaj nas Panie!
Od powietrza, moru, głodu i gienderu… Piotrze Skarga!... Od islamistów, kondo-z
przeproszeniem Wenery zawsze-minium, unii europejskiej, zachowaj nas…
Kazimierzu Górski!... Od koni Arabów, krów Holenderek, cebuli dymki i truskawki
kaszubskiej… Pułkowniku Wołodyjowski!... Od unii europejskiej, KS Unii
Janikowo, wygranej Legii w ćwierćfinałach… Władysławie Kozakiewiczu!...”. Jakoś
tak to sobie leci, a tu znów atrakcja (choć ludzie źli, bo pada, a milicja w
przyłbicach, tarczach, misiurach, pod Piastowskim Orłem, co na wietrze powiewa,
powiewa, nie puszcza pod brzozę, a jedni chcą od deszczu, a zaś inni paść,
korzenie całować, więc źli wszyscy), więc znów trochę ruchawki się zrobiło.
Dobrze, że Ciotka w rozmodleniu trochę na bok się cofła i instynktownie siatę do
piersi przycisła, bo Ci-Z-Prawej ruszyli z feretronami i symbolami Pana i Merkurego na
Tych-Bardziej-Z-Prawej, co niosą szturmówki i fetysze Matki Kybele. A takoż starły
się nagle pod brzozą fallusy-lingamy-hermy, z żelaza i stali, z kartonu, styropianu, gipsu, i świadowidy zbruczańskie, szymbarskie, dęblińskie, cygarowate, aerodynamiczne
i wzwiedzione, uskrzydlone jako samoloty. Ach! Dionizje Miejskie! Dionizje
Paniczne! Już gromada menad z włosem rozczochranem naciera na bachantki z
potarganą ombrą! Unieśli jacyś na ramionach figurę Zeusa świebodzinskiego naturalnej
wielkości i jak taranem łupią w odrzwia licheńskiego Panteonu (też skali
słusznej). Milicja zdezorientowana, waltornista ślinę wytrząsa, deszcz jakby
słabnie, ale kto by tam zważał, dziewczynka w komunijnej sukienczynie dorwała
się do mikrofonu i recytuje: „Kto ty jesteś?”, ale równocześnie aktor
odgrywający w jasełkach Piotra Skargę pośliznął się i literalnie z brzozy – z
przeproszeniem Wenery zawsze – spierdolił, więc zamieszanie jeszcze większe, i
nikt nie wie, kogo dziewuszka przepytuje na okoliczność pochodzenia, a tu
trąbią w surmy, gwizdki, w bębny już nawet trąbią z tego wszystkiego (a co?!), „Wi-dzew
Żydzew!”, „Bo-cha-terom! Cześć-i-chwała!”, „Że-by Pol-ska, że-by Pol-ska…” –
ale ktoś śpiewakowi w dziób podliczył, z nosa krwawi, więc idzie to jakoś tak:
„Zę-by Bol-ka, zę-by Bolka…”. Padać przestało, Wenera zawsze objawiła się w
gorejącej koronie brzozy (w tym miejscu, skąd zleciał Skarga, bo to raczej
brzózka, miejsca nie tak znów wiele) i próbuje tłum przekrzyczeć, uspokoić, ale
gdzie tam… Latają w powietrzu crocksy,
puzony orkiestry wojskowej i waltornia ze śliną, czarne teczki fruwają aż miło,
ktoś tubę helikonu zaszpuntował urwaną głową Zeusa ze Świebodzina,
Ci-Bardziej-Z-Prawej zatrzasnęli zdrajców Ojczyzny w szafie Lesiaka (a ta skąd
tu?!), ktoś rozdaje ulotki SKOK-u, burdel nie z tej ziemi i co gorsza Wenera
zawsze też pośliznęła się na mokrej gałęzi i łup! w sam środek zamieszania.
Ale tego Ciotka już nie widzi, bo jak tylko Młodzież
Patryjotyczna podniosła swoje „Bo-cha-terom!”, obudziła się w niej nauczycielka
i krew jednak zawrzała. Bo jakże tak – odpuścić?
– Przepraszam, młody człowieku! – Zwraca się Ciotka Eufronia
do jakiegoś podskakującego chłopca, który w swej pryszczatej nieporadności
wydał jej się rozczulający, a przy tym ściskał za rękę miłą, młodą
Dziewczynę-Przyszłą-Matkę. – Jako Patryjoci powinniście chyba jednak szanować
Słowo Ojczyste? Proszę natychmiast zacząć skandować słowo „Bohaterom” w sposób
poprawny. Żebym tu nie słyszała więcej żadnego „C-H”!
– Do mnie mówisz,
Puchlino Wodna? – Grzecznie ripostuje Dziewczyna-Przyszła-Matka. A Ciotka
Eufrozyna nie tylko traci szansę uczestnictwa w objawieniu Wenery zawsze, ale w
ogóle traci. (Objawienie i tak przeszło niezauważone, a przy następnym może się
Ciotce poszczęści lepiej.)
A potem, kiedy już się Ciotka Eufronia ocknęła i poskładała
do kupy, guza potarła, siatę rozdartą podniosła i rozejrzała dookoła, róg
Połockiej (i Smoleńskiej) całkiem był opustoszały. Oprócz brzozy – złamanej i
złachmanionej – nic tu nie było godnego uwagi, a chodniki pokrywały stosy
crocksów, czarnych teczek, plastikowych butelek po napojach, petów, strzępów
czarnych koszul, feretronów, sutann, mundurów, a zdaje się, że gdzieś leżała i
waltornia. I nikogo, bo już się rozeszli.
– No, brzozy to szkoda – powiedział Ciotka głośno – bo jak
znów się rozpada, nie będzie gdzie się schować. Podniosła czekoladkę rozmokłą
(„Solidarność”, Lublin), lakier z brokatem, włoszczyznę i odświeżacz powietrza.
Wypatrzyła też pomarańczkę dla Nikolki, chuchnęła, swetrem potarła i poszła.
Trzeba nastawiać na rosół.
14 lipca 2016 r.
*
Reb Mitzewer poleca dalsze przygody Ciotki Eufrozyny:
Noooo :)
OdpowiedzUsuń