Pokazywanie postów oznaczonych etykietą (A) Teksty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą (A) Teksty. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 lipca 2018

(8) Ciotka Eufrozyna czyta Konstytucję


Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku świt bez rumieńca, to i smartfon ciotki rozryczał się jak jebnięty jakiś: „Cztyry łosie, mastiff w mojem samochodzie, to je tera pleksi, to je tera w miodzie”. „Żeż, kurwa…” – rzuciła ciotka spod kołdry, zupełnie bez entuzjazmu. Raz, że nie mogła zrozumieć słowa o tych łosiach, ale mniejsza, dwa, że nie wiedziała, jak wyłączyć dziada. Synuś przyniósł skądsiś w zeszłym tygodniu i w przypływie pijackiego humoru darował ciotce chwilę przed tym, jak go Milicja Fidelis wywlokła na dołek, a ciotka bladego nie miała, jakby tu budzik uciszyć. Za każdym razem, co go tknęła, wyświetlali się jakieś zagraniczne napisy, to tylko „pin” zrozumiała i gwiazdki. O! Gwiazdki były swojskie i przypominały, że już lipiec, to koło prezentów czas zacząć chodzić, a też żeby w sobotę się wprosić do Słojowej na „Gwiazdy z Gwiazdami” – taki teleturniej o Gwiazdach.

Się ciotka wygramoliła spod pierzyny i trochę po omacku szukała ręką wyłącznika od radyjka, żeby głos proboszcza Purchaweczki zagłuszył może to ryja darcie ze smartfona. Aj… Na śmierć zapomniała, że fidelicjanci z Synusiem i radio zabrali, jako rzekomy dowód w sprawie. I na nic się zdało, że obsobaczyła ich ciotka z samej głębi swoich urażonych uczuć macierzyńskich. Pałą pod oko i tyle było z radyjka. Co niesprawiedliwe, bo było jej własne, jeszcze świętej pamięci Tadzik przytargał i na pewno już podlegało przedawnieniu. Ech. Tadzik. Ten to umiał walnąć, nie takie tam ciotowskie rachatłukum jak ci tutaj. Nawet i pały nie potrzebował, ani pręta. No. Było, minęło, nie ma co się roztkliwiać nad sobą. Tyle dobrego, że te pały-pedały Synusiowi nic zrobić nie dadzą rady, chłopak jak dąb, zuch mężczyzna, Tadzik byłby dumny. Czy Kaziulek? Kaziulek czy Tadzik? No wszystko jedno. Jak dąb. Swoją drogą… Jak te latka lecą…

Chwilę, jeszcze w półśnie, zastanawiała się ciotka, czy poranney Yogi Przenayświetszey nie odprawić. Nawet próbowała przyjąć Asanę Lornetańską „Polska w ruinie”, ale bez radyjka nijako jakoś tak czy coś, poza tym plecy bolą od dźwigania zakupów, więc  poczłapała do wnęki kuchennej ziółek zaparzyć.

W przedpokoju potknęła się o rowerek Nikolci, to i zaklęła szpetnie.  I od razu się tak jaśniej, raźniej zrobiło. Od razu też Pomysłowy Dobromir się nawinął – wiedziona dobrym przeczuciem otwarła lufcik i zaraz dobiegł ją z okna Szczekiewiczowej dźwięk Telewizji „Sterczę”. „Cztyry łosie, mastiff w mojem samochodzie…”. – Ki diabeł? – Zdziwiła się ciotka niepomiernie. – A! Bo to pewnie jakiś Heynał Myśliwski! – Domyśliła się. Telewizja „Sterczę” dostała z wiosną jakąś tam dotację proekolocośtam i od razu uruchomiła nowe pasma hobbistyczne. Zaroiło się od razu od programów informacyjnych i seriali fantazy. Raz nawet ciotka zwędziła z ławki przy piaskownicy „Gorący Tydzień w Sterczu” i dalejże ramówki kartkować, ale szybko jej się znudziło, bo ta ekologia to chyba nie dla ciotki jednak jest. „Leśne Wahadełko”, „Darz Bór”, „Karz Bóg”, „Nasz bóbr”, „Dasz wiarę?”, „Kray na krańcu lufy”, „Na zadupiu też coś strzela”, „Pomazaniec pokotem”,  „Wychowanie przez wnyki”, „Samopał czy samogwałt?”, „Kto rano wstaje, ten grzmoci z garłacza”, „Vegan-myśliwy”, „Polskie wege: z breneką na przepiórki”, „Z szyszką przez puszczę”, „Z puszczą przez szyszkę”, „Z szynką przez tłuszczę”, „Z tłuszczą przez szynkę”, „Różaniec myśliwski”, „Myśliwiec różański”, „Nosił wilk razy kilka”, „Orzeł z dwururką”, „Duszpasterz na łowach”, „Staś i Nel, czyli co się stało ze słoniem Kingiem?”, „Wszystkie rysie to fajne chłopaki”, „Taksodermia – moja pasja”, „Ginące zawody: kłusownik”, „Kwadrans akademicki: Akademia Smorgońska”, „Ekoterroryzm – tylko zagrożenie czy już apokalipsa?”, „Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, „Sztucer Alanka”, „Dziura-sik park, albo o niebezpieczeństwach GMO i szczepień”,  „Duś, duś, gąski moje”, „Młodzi skórują”, „Zagrożenia imigranckie: afrykański pomór świń, gdy przyjdzie, co z nim czynić”, „Dzielmy skórę na niedźwiedziu”, „Sikorki wedle gruby”, „Łowiec Polski – Anioł Pański”, „Z procą przez wieś”, „Na kozice z ciupazecką”, „Drwal Polski Narodowy”, „Gdzie drwa rąbią, Polska rośnie w siłę”, „Tam, na porąbce, gdzie niezłomni srali” (błąd chyba zecerski? – zdziwiła się ciotka), „Zrąbmy lipę, stawmy krzyż!”, „Rozszumiały się wierzby płaczące”, „Czamary powstańskie noście”, „Jeszcze szumią jodły na gór szczycie”, „Sidła od przedszkola do opola, a wnyki od morza do Tatr”, „Pod twoim przewodem, na ryby z granatem…”,  „Chrońmy cedry libańskie!”. Ile można – ja się pytam?! To już ciotka wolała przy starym pasmie modlitewnym zostać, bo tam i o kibicach w Częstogrzebiu, i o pielgrzymce motocyklistów do Zawżdychowy można czegoś się dowiedzieć. I co w Turoniu.

- Ziółka, ziółka, gdzie te ziółka? – Podśpiewywała sobie ciotka przeszukując Synusia skrytkę pod płytkami PCV. Masz ci los! Albo się skończyły, albo fideluchy, psia ich mać, podwędzili. Na własny użytek, hipokryci, bo w protokole ani słowem się nie zająknęli. No nic. Ciotka pogodna i zawsze jakoś sobie poradzi. Potarła zapałką o piętę, podpaliła szuwaks i przez lufkę Synusia poinhaluje sobie ździebko. Świat zaraz jakiś kolorowszy, ładniejszy taki. I Apollo na obrazku coś mniej frasobliwy, uśmiecha się, nuci („Cztery osiemnastki”?!), i Wenera, zawsze żona jego, jakaś mniej heteryczna, weselsza – już się tulą do siebie na monidle (bo te cztery osiemnastki puścili w niepamięć). Czy to Pamela Andersoń raczej jest? Czy Wenera? Ech, latka lecą… Ale gdzie się te ziółka podziały? A! Nie ma ziółek przecież. – Opamiętała się ciotka. „Nie masz, nie masz, Marychy!”. No to czas na Yogę Przenayświętszą… Zaraz, z Yogi też nici. – Stropiła się Eufrozynia. Dobra, zatem trzeba do Biedry iść, a po drodze do ancla się wstąpi, Synusiowi kanapki się zaniesie i „Świerszczyka”, co o niego telefonem prosił.

*

- Na jakim pani świecie ż­yjesz?! – Zdenerwował się pan Ciompa z kiosku „Ruchu” – „Świerszczyka” to już będzie ze trzydzieści lat nie ­­­­sprowadzamy. Idź se pani do empiku, jak taka hrabinia, albo brać co jest.

- A co jest? – Stropiła się zbita z pantałyku ciotka.

- „Brawogerl”, „Czarodziejki z Marsa” albo „Hell! O, Kitty!”, jak dla dzieci chce. Ale to „Kity” to podobnież szataniści z Japonii czy z Chin wydają, ja to nie wiem, ale Dobrodziej ostrzegał. To na własną odpowiedzialność weźnie, jak chce.

- Pan da, jak leci. Po drodze wstąpię do Kościółka, to się i Jegomości Parocha rozpytam.

- To gratis i „Ministranta. Gazetę Rządową” dołożę. I tak nikt nie chce brać. Podobnież szorstka za bardzo, potem mocno piecze, jak po chalapenios. Ale do numeru dodali płytę z piosenką „Cztyry łosie w paski”. Dla dzieci chyba, jak o zwierzątkach?

- A! To w paski te łosie? – Ucieszyła się ciotka. – Bo ja to wiele nie rozumiem z tej nowoczesnej muzyki. – A czemu w paski?

- A bo ja wiem, pani? Może zebry jakieś? Ja tam do myślistwa już za stary jestem. Pięćdziesiąt, pani, cztery lata w przyszłym roku będzie. Wnuk to i owszem – strzela. Na kłada wsiądzie, hajże do lasu, raz z gaźnika strzela, jak jeszcze na mieście, a potem to już, pani, ze wszystkiego – z obrzyna, pani, ze szmajsera, takiego wykopka, co go wykrywaczem, pani, metalu wykopał na działeczce, z parabelum i z innych tam – pejntbola, pani, wiatrówki, wuwuzeli, a jak jakieś panny idą, to jeszcze raz z gaźnika strzeli, tłumikiem poryczy. O. Jeździ i strzela.

- No to kozak, kozak z wnusia…

- Chuja ja tam dam zara pani – kozak! Porządny chłopak, pani, huzar polski normalnie z husarii polskiej, Narodowey, a nie jakiś Ukrainiec! Żywią, normalnie, y Bronią! Co mi tu będzie?! I do Milicji Fidelis papiery już złożone ma, tylko coś tam na testach z gimnastyki oszukali, że niby fikołka krzywo zrobił. Bo to, pani, nawet w Milicji korupcja, złodzieje.

- Złodzieje, ano, złodzieje. To już pan się tak nie sroży… - Speszyła się znowu ciotka. – Nic złego nie miałam na myśli, tylko że no taki, ten, no… koz… no że taki chłop na schwał.

- Chłop, chłop! – Naburmuszył się jeszcze Ciompa dla porządku. – Sama pani se Przodków odszukaj. Ja mam, pani, genealogię na fejsbuku i ancestral-kom zrobioną na trzy tysiące, pani, Pradziadów. Sam szlachta najlepsza – z Mazowsza, z samej tu północy. A mnie będzie taka, że chłop… Ciompowie to, zapamięta sobie, od Króla Ćwieka na swoim koło Wiśniówki siedzieli, w Ciompowicach. Póki nas ta komuna z ziemi nie wyżęła z unią razem…

- Jak taki z niego szlachcic wielgachny, staropolski, to niech lepiej powie, czemu wnusia do mend nie wzięli?! – Odcięła się rozzłoszczona wreszcie ciotka i porwawszy gazetki dała dyla bez płacenia. A zanim stary szlagon z kiosku „Ruchu” się wygramolił, kurwami ciskający, już ciotuńki nie było, już, już znikała za rogiem ogrodzenia, co nim trzy lata temu inwestor-deweloper rozkopy po przedszkolu ogrodził.

Zatrzymała się zasapana ciotka na chwilę, odziapnąć pod pniakiem po topoli. Traf chciał, że padać znowu zaczęło. „Na diabła oni tę topolę tutaj spiłowali?” – Zaklęła. Ale też i zaraz przypomniało jej się, że to jesienią jeszcze było, jak na parafii ogłosili Święto Przetrzebienia. Poszło wtedy dużo i krzaków, i drzewek w całym naszym sandżaku, na Palmy Przenayświętsze y Ogniska Przenayświętsze do Święcenia Ognia, i na Rózgi, i na Badyli, Chrusty, a też Wianki, na Kościółka Przyozdobę, a i niejeden zwyczajnie we Wesfalce palił, bo w listopadzie to już i zimno, i mokro po mieszkaniach, że i pranie nie schnie. Nawet Choinki Przenayświętsze w tym zapale pocięli, tak że potem na Wigilię nie szło znaleźć żadnej, no chyba żeby aż pod gimnazjum nieczynne iść, ale tam, po zamknięciu, psy bezdomne strasznie rozpanoszyły się i strach. A tę topolę na starym przedszkolu to bodaj i Synuś z kolegami z samochodówki spiłowali na ognisko, co tam jakieś panny zaprosili tańczyć i poezję recytować. No w sumie nie taka strata. Synuś przynajmniej zabawił się, a przedszkole i tak pod zabudowę, bo już porządni ludzie do takiego rezerwuaru dzieci słać nie chcą, skoro Babunia może, i Dziadziuś, wychować, i Mamusia czasem.  No bo jak się pięćset plus przed końcem miesiąca wyczerpie i w domu nudno, to i powychowywać sobie ciekawie – pazurki pomalować Oliwce, w sklep i kościółek pobawić, uszka do kolczyków przekłuć („Co się, kurwa!, drzesz?!!!”), bajkę na smartfonie o spondżbobiu obejrzeć sobie czy „Łorsoł Szor”. Albo w monopoly zagrać – kupić nie kupić, potargować warto. Żydoska gra, ale akurat rozumna… Niech się dzieci uczą – kochajmy się jak bracia, rachujmy się jak Żydzi, bo z rodziną to najlepiej na fotografii… Westchnęła sobie ciotka, Nikolcię wspomniała, potem wychlupała z kroksa deszczówkę, co już zdążyła była się tam z ex-topoli zesiurać, i dalejże w drogę, bo dobra myśl to, do Kościółka zajrzeć, nim się człowiek do mamra fatygować będzie.

*

„W słońce czy w deszcz, zapraszamy na modlitwę w progi Domu Bożego!” – Stało tym razem na kartce. Bez wielkiej wiary sięgnęła ciotka po klamkę.

Ulewa już trwałą zmieniła w strąki, a namokły bistor – wiadomo – do ciała się klei i lodowaty przy tym, jak (z przeproszeniem Wenery, Zawsze Dziewicy, Żony Jego) cholera jasna. To i ciotka nic by nie miała naprzeciwko, żeby w kościelnych ławeczkach ździebko przysiąć, przymodlić, odsuszyć, odziapnąć. Jeszcze by se obrazów pooglądała, bo ładne, kolorowe jak w „TeleMiesiącu”. I napisy ze styropianu na sztucznym jedwabiu poczytała też. Bo mądre. I zapamiętać łatwo – krótkie. „Gdzie dwóch lub trzech spotyka się w imię moje – tam Bóg wybacza, Lechia nigdy!”.

No, ale trzeźwym trzeba być, to i nie zdziwiła się ciotka za bardzo, kiedy się okazało, że drzwi od Kościółka zawarte na ament. „Pewnie znów JM Paroch na rekolekcjach gościnnie gania” – pomyślała ciotka stoicko (nie było gdzie przysiąść przed Kościółkiem). Ale nie. Poniżej zawiniętej w foliową koszulkę kartki ktoś pinezką przypiął kopertę, a na niej powoli rozpływającym się w deszczu atramentem stało („stało”, z przeproszeniem Wenery Zawsze Jego) „Do Ciotki Eufrozyny Rąk Własnych. W Miejscu”. No to, dużo nie myśląc, bo padało, ciotka kopertę zerwała i czyta. I ze z-dziw-ienia (z przeproszeniem Wenery za Wszy) wyjść, wybiec, ekspatriować się nie może. „Droga Pani Eufrozyno!” – Pisze Xiądz Kanonier – „Pani nie gniewa się, ale ministranci donieśli mnie, że ile razy Pani pod Kościółek przychodzi, niejaki Micewicz, lewak, pół-żyd i pełną gębą komunista, zdrayca Oyczyzny, to wszystko na komputerze opisuje, Panu Apollusowi pod górkę robiąc i Żonie Jego, Zawsze Dziewicy, Wenerze. I on – niech go piekielne ognie palą i zgaga! – za każdym razem łże, że jak Pani tu, pod Kościółek, Pielgrzymuye, to Wnijście zawarte jest. A to gówno prawda przecież! Sama Pani powie. No to lepiej Pani już tu nie przychodzi, szczególnie w deszczu, bo przez tego Micewicza, to ja Wrzody mam i Pani Eufemia, Gospodyni, także. A jak ona ma, to (z przeproszeniem Wenery, Żony Jego i Dziewicy po Wsze-Czasy), z buzi nieładnie pachnie”. Niżej zaś, zwykłym długopisem dopisane stało: „I ja też – Pan Jacek, Organista. Też mi brzydko pachnie”. Oraz: „I my też – Chór (z przeproszeniem Wenery jak Zawsze Dziewicy) Parafialny. Nam nie pachnie, ale świętokradztwo jest i złodzieystwo, a wrzody niedobre. A poza tym się kwaśnym odbija”. A najniżej ołówkiem ktoś pod słowem „Dziewicy” dodał: „Przykra sprawa”, co nie tylko jest blasfemia, ale i pospolite skurwysyństwo.

No co robić, jak zamknięte. Ciotka nie z cukru, nie rozpuści się przecież. Z kroksa wodę z krwią, co się z bąbla sączy, wylała i w stronę Fabryki Tytoniu, którędy do Ancla Dzielnicowo-Narodowego im. św. Berezy od Dzieciątka Apollo najbliżej, ruszyła.

*

- Się nazywa? – Grzecznie zagaił Arcy-klawisz na furcie.

- Ciotka Eufrozyna. – Odparła najbardziej przymilnym tonem, na jaki stać zjebaną życiem czterdziestopięciolatkę w pistacjowych kroksach, zmokniętym bistorze i z bąblem na pięcie (z przeproszeniem Wenery Zawsze Jego Żonki, Dziewicy) lewej.

- Czyli do Synusia tu jesteście? – Upewnił się Arcy.

- Ano, do Synusia. – Potwierdziła ciotka, jakby w ogóle należało coś potwierdzać.

- No to chuj bombki strzelił. – Stwierdził Arcy. – Synuś na przesłuchaniu w Prokuratorii, nieprędko go tu zobaczymy, bo trzeba jeszcze szpital, sanatorium i rekonwalescencję wliczyć.

- Się chyba panu Sielnie Poyebało. – Ciotka uprzejmie na to. – Raz, że Synuś niewinny, dwa zaś, że chłop jak dąb i brzoza smoleńska razem wzięte. To jaka rekonwalescencja?

- Czy ja szanownej pani na chirurga wyglądam? – Arcy-klawisz na to. – Dość, że w programie najpierw Prokuratoria Rejonowa, potem rekonwalescencja. Pani się pośpieszy, to pani może jeszcze zdąży.

„Anclu, nie jesteś już ty dawnym anclem” – pomyślała ciotka na odchodnym. Jak ś.p. Kaziulek garował (czy to Tadzik był, jasna cholera?!), to się lole aż grzały od pałowania i jeszcze pod wieczór od tego żaru świeciły. Odetchnąć człowiek nie miał śmiałości głośniej. A teraz co? Nawet dobrze by było ze dwa razy po nerach dostać, tak na rozruch, bo ziąb po deszczu, łachy mokre, trzęsawka zaraz weźnie. „A tu gady się na grzeczności silą, mać ich taka. Dobra mi, kurwa, zmiana!” – sierdziła się ciotka, brnąc przez błocka zwały na parkingu Wytwórni Dewocjonaliów „Kardaszjan”.

*

Powrót przez poprzeczkolne rozkopy to już nawet szybko poszedł. Skróciła ciotka, stara wyga, drogę przez kolektor burzowy, potem obeszła tę górkę, co się z porzuconych worków z cementem sama pozlepiała, przegoniła z krzaków bachory bawiące się w Narodowy Fundusz Zdrowia i już z daleka widać było parkan. Co prawda, albo pełznąc na czworaka przez rury do kanalizy, albo na tych zasiekach z prętów zbrojeniowych leginsy se podarła prawie nowe i zabłociła sweterek, ale za to trochę się czasu zaoszczędziło. Tam gdzie kiedyś był ogródek jakby jordanowski, ostrożnie ciotka ominęła sidła i wnyki, potem zaś – w rdestach, co się tu były rozpleniły ostatniemi czasy – przeskoczyła przez gówna i puszki, i dalejże dziury w parkanie jakiejś szukać. Chwilę potrwało, zanim dostrzegła napis smołą na sztachetach: „Dziura w płocie nieczynna do odwołania. Za niedogodności przepraszamy. – Zarząd Sandżaku Spółdzielczego im. Sierotki Marysi, Zawsze Dziewicy”. Uczyniła ciotka Znak Trykwetra Nayświętszego, kurwą se ze dwa razy rzuciła, potem rozejrzała się szybko i wykopała kroksem dwie przegniłe dechy. Na wylot wykopała, więc myk-myk trochę na kolanach, trochę kucem – już była po drugie stronie. A ledwie dopiero zmierzchało.  Pies bezdomny na jej widok zaś zwyczajnie uciekł.

*

Pod Prokuratorię Przenayświętszą Narodową im. bł. Beatryczy Polonez-Mazurek dotarła ciotka dopiero po zmroku. Zdziwiła się, bo dużo luda się u wejścia tłoczyło. Cała Aleja Błogosławionych Piersi, Które Go Karmiły zapchana była narodem, aż po skrzyżowanie z Ruchadła Leśnego. Nawet na postumencie pomnika Lecha, Czecha i Pecha, pod figurą Męczennicy Przyłębskiej, a takoż i na skwerku Marty Kaczyńskiej i Siedmiu Krasnoludków ludzie pchali się jeden na drugiego. Moc świec i zniczy migotała w rękach i jak to zwykle przy większych zgromadzeniach, przez nieuwagę zajęła się znowu Brzózka Narodowey Męki na klombie przed frontem. Toteż mimo ciemności jasno było i podniośle jakoś, choć smutno. 

- Umarł ktoś? – Spytała ciotka z ciekawości.

- Dałby Bóg, żeby już zdechł. – Odpowiedział starszy dżentelmen. – Ale na razie to tylko Konstytucja dogorywa.

Zdziwiła się ciotka, bo nic w „ŻyciuGwiazdwImperiumNaGorąco” nie pisało, że ktoś ważny umrzeć ma. Ani w piątkowym wydaniu „Pierwszego Piątku Miesiąca”, ani w gazetce z Bierdonki. Może wypadek miała? Jak ciotka do Prokuratorii szła po omacku omal, błotnistym poboczem drogi na Ostrołękę, ze trzy razy mało jej różni Synusia koledzy nie rozjechali. Raz golfem, raz oplem, a raz rwącym jak prawdziwy niemiecki meserszmit junakiem. To tylko z daleka potem widziała, jak się zaraz za zakrętem dopalał. To może ta Konstancja też poboczem szła i jakaś Młodzież Wszechpłocka ją potrąciła czy coś? Bo trzeba odblaski nosić. Ciotka odblaska co prawda sama nie ma, ale leginsy sobie sprawiła w oczojebnym kolorze, to zawsze coś lepiej w nocy.

A tymczasem ludzie naprężyli się na baczność i jakąś litanię śpiewają. Chyba o światło się modlą, bo co i rusz tam takie: „Za twoim przewodem”. Ciotka też ustami trochę poruszała („…Narodem!”), ponuciła coś tam. I tak nie słychać w tym hałasie.  Jeszcze też śpiewali coś o „iskrze Bogów”, „kwiecie” i „polach”, co się ogólnie ciotce podobało, bo taki religijny nastrój jakiś się porobił jak na majowym. Niektórzy też te kwiaty przynieśli. Róże białe. Ciotka chwilę kiedyś robiła w punkcie zwrotu opakowań szklanych koło kwiaciarni, to od razu rozpoznała. A kwiaciarnia to była tam, gdzie teraz dewocjonalia. Ech. Latka lecą…

A potem wyszedł jakiś brodaty i z takiej jakby książeczki do nabożeństwa coś czyta. „…my, Naród…” Nadstawiła ciotka uszy, ale zdania długie, powikłane, a i zmęczona ociupinkę, oczy kleją się i bistor lepi, to tak piąte przez dziesiąte. „…pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność…” Strasznie długo gadają, a nie dzieje się nic. Nie jak na Tygodnicy – strażacy w hełmach, ministranci w komeżkach, dziewczynki w bikini, księża w ornatach, frasyniuki w więzieniu, kibole w szalikach, niezłamni w gipsie, baby w moherach, Matki Polki w minispódniczkach, Córki Polki w ciąży, Babki Polki w pąsach, Dziady Polaki w pląsach, gospodynie domowe w pretensjach, gospodarze w długach, patryyoci w czamarach powstańskich, biczownicy w bliznach, przedszkolaki w kupie, gimnazjaliści w podstawówkach, stypendyści w samochodówkach, imigranci w obozach, zdraycy Oyczyzny w piachu, Słojowa w papilotach, zakonnice w burkach, klerycy w objęciach. A wszyscy – w kubotach, klapkach, kroksach. Kolorowo, barwnie, wesoło. Bo nasz sandżak różnorodny, tolerancyjny…  A tu? Nawet kadzidła nie czuć, raczej coś jakby… opony… „… wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka…” marudzi jeszcze okularnik na schodkach.

- Chce pani Konstytucję? – Jakaś małolata wciska coś ciotce do ręki. Druczek jakiś.

- Nie mam pieniędzy. – Wzdraga się ciotka – Przy sobie. – Poprawia się jeszcze. I żeby godność zachować, dodaje: Bo jak się wam wędkę daje, to nie chcecie, tylko od razu rybę. Dasz palec, to i ramię wezną!

- To za darmo. Pani zatrzyma. – Dziewczyna wciska ciotce ten-niby modlitewnik i znika w tłumie.

Co robić, skoro i tak nudnowato, a do Synusia to chyba na rano się dopcha dopiero. Przecisnęła się ciotka na tyły, trochę tak bardziej do Statuy Jarka, Żwirka i ojca Muchomorka. Przysiadła na postumencie (trochę tylko kroksem gówna gołębie przetarła). Po chwili namysłu wyjęła kanapkę z siatki (jeszcze druga dla Synusia zostanie, pocieszyła się) i pogryzając bułkę poczęła tę broszurę, nie broszurę oglądać. A opon smród niby nasilał się, ale jakoś się ciotka przyzwyczaiła.

No, pierwsze, co ją uderzyło, to ilustracja była na okładce. Kura. Czyli nie modlitewnik, a przepisy chyba. Trochę się ciotka ożywiła, bo przepisy warto zbierać. Nie żeby zaraz do garów się paliła. Ciotka jest nowoczesna i wyzwolona, jak musi – warzy, jak nie musi, to i na cudzesa się skusi. Ale w towarzystwie błysnąć można, jak się różne słowa zna. Kurkuma na przykład. Przykro było ciotce raz, bo nie wiedziała, co to, myślała, że to inna nazwa na pisię. A to taka potrawa. To ją obśmiały sąsiadki w repasacji. I jeszcze ją Kwapicha na bok wzięła i szeptem, żeby z pisiów nie śmiać się, bo Fidelicja weźnie. Albo bezgluten. Taki produkt, co można na nim  wszystko ugotować i jeszcze jest zdrowe. A o zdrowie trzeba dbać, a nie tam krosfit, geemo czy, dajmy na to, szczepionki. O. Kuchnia tajska – kolendry na osiedlu, ile zechce, też i łopianów dzikich, i lebiody… Tylko ryż rosnąć nie chce sam z siebie, chociaż mokradła wszędzie dookoła, szczególnie w wykopach pod fundamenty marketu, co miał być, ale nie ma… No tak, ale jak kura na okładce i jeszcze w koronie – ani chybi Kuchnia Tradycyyna, Narodowa. I dobrze. Karp po gudłajsku, barszcz rezuński, pierogi kacapskie, Kartoffelsalat i czatnej z buraka. I ta zupa z kury na niedzielę, jak jej było? Głodna się ciotka trochę znów zrobiła, więc pod tyłek te przepisy, bo od kamlotów ciągnie, i trochę tak zezem na siatę znów pogląda. Zjeść, nie zjeść. Dla Synusia zawsze jeszcze „Świerszczyka” może zanieść… Tak sobie ciotka rozmyśla, deliberuje czy coś, nic nie zauważyła, że dookoła niej coraz puściej robi się, że te smutasy od Konstancji coś szybko dyla dają. I kiedy wreszcie zdecydowała, że jednak zje, cień jakiś światło płonącej Brzozy Męczeńskiej przysłonił.

Podniosła ciotka oczy i głos też już gotowa była podnieść, ale tylko kęsa przełknęła. Patrol fidelicjantów liczył chłopa siedem i sformował mur za swoim sierżantem. A za patrolem już falangą ciągnął drugi i trzeci, i jeszcze dwanaście kolejnych. A opony nie oni palili, ale manifestacja patryyotyczna, Serc Krucyyata Niepodległościowa, Matrony Różanu i ruch pro‑lajk, co z nimi razem podążali. Opon trochę szkoda – przemknęło ciotce przez skołatana głowę – tyle dobra z dymem, a na kroksy mogły być, albo na podstawkę pod brytfankę. Ale nie czas żałować róż, gdy płonie Brzózka.

- Co czyta?! – Sierżant wyrwał uprzejmie „Świerszczyka”, a właściwie to „Brawogirl”.

- Pałą wiedźmę! – Dorzucił przebiegający Wszechpłotczak. I z impetem kopnął jakiegoś dziada o kulach, aż się pierdoła wywrócił i wyrżnął okularami o dziurę w asfalcie. Po schodkach od restauracji „Przednówek Staropolski” toczył się wózek, bachor wrzeszczał, matka (chyba?) też wrzeszczała, fidelicjanci szli tyralierą, pała w pałę, o tarcze ze starego eternitu tłukli, pierdoła chciał się podnieść, to jeszcze kopa oberwał. Wenera Zawsze Jego Dziewica objawiła się tradycyjnie w płomieniach Brzózki Przenayświętszey, Narodowey i apelowała o spokój, ale nikt nie zwrócił uwagi na objawienie, a jeszcze zebrała przelatującym relikwiarzem, spadła na ziem i zamilkła. Opony śmierdziały coraz bardziej, ministranci ciskali kamienie, baby z okien – doniczki po uschniętym mircie, inne usiłowały ratować pranie, co przez całą szerokość alei na starych drutach od elektryczności wisiało, ktoś wyrzucił pierzynę z drugiego piętra, u jubilera połamali pilśniówkę, co zasłaniała dziury wybite w witrynie poprzednim razem, bar „Wiśniak” miał rekordowe obroty, póki ktoś ognia pod spirytualia nie podłożył. Nie mogła ciotka uwierzyć, że jeszcze przed chwilą jej się nudziło. No ale nie czas na to, kiedy Synusia chcą ograbić.

- A czego to po cudzesy łapy wyciąga?! – Ryknęła jak Staronarodowy Tur, że aż fidelicjant cokolwiek przysiadł na zadzie spłoszony. – Toż to „Świerszczyk” dla Synusia, coście go, mendy bezprawnie posadzili! Oddaway zaraz, złodzieyu!

- O! - Podchwycił jakiś Młodzież Wszechpłocka. Paczki dla politycznych okradają! Złodzieye!

- Złodzieye! – Dołączył piskliwy głosik jakiegoś pięciolatka.

- Złodzieye! – Rozlegało się już zewsząd dookoła.

- Zło-dzie-ye! Zło-dzie-ye! – Tłum patryyotyczny powoli łapał rytm skandując miarowo i karnie ustawiał się czwórkami, żeby na Centrum ruszyć, gdzie Złodzieyi najwięcej. Fideluchy pobladły nieco, sierżant wepchnął ciotce „Brawogerl” do ręki. – Wszystko w porządku, obywatelko ciotko. Możecie odejść. – Po czym krokiem regulaminowo przyspieszonym odprowadził swe odwody za wóz konny z niebieskim fonarem mrugającym (bo przewód iskrzył). Może by i uszli cało, ale jakieś dwunastoletni kłusownik wnyków tam narozstawiał tymczasem i na niedźwiedzia potrzasków. Pochytali się chłopcy na pętlice i w paści, tu nogę oberżneło pod kolanem, tam głową w dół zawisł jeden z drugim. A co śmiechu było! Dopiero nad ranem Straż Ogniowa ich rozplątać, połatać dała radę.

- Zło-dzie-ye! Zło-dzie-ye! – Ryczała ulica tymczasem patryyotycznie, wybijając rytm obcasami coraz dalej i dalej. „Trzy-czte-ry… osiemnastki w moim parowozie…” – zaintował ktoś w tłumie.

Ciotka wzruszyła ramionami. Właściwie to już opustoszało dookoła, tylko stary pierdoła w rozbitych brylach jeszcze się niezgrabnie gramolił na kolana i brodaty ze schodków schodził powoli, przytrzymując się poręczy. Dziewczyna od promocji przepisów pomogła się podnieść dziadowi, brodacz dołączył i kusztykali sobie w trójkę dokądś. A przepisów cała skrzynka została niepilnowana…

- Ha! – Pomyślała ciotka. – Coś się przecież za te nerwy należy. Skrzynka zostawiona, czyli niczyja. A przepisy gratis. Będzie można i Słojowej dać, i Kupisze, i Szczekiewiczowej, i panu Celestemu nawet, za wielką panią, z gestem się pokazać… Nuże za pazuchę wciskać tych broszur z kurą, ile wlezie, będzie z pięćdziesiąt sztuk nachapała albo więcej.

No i wszystko by się (przynajmniej tym razem) skończyło szczęśliwie, gdyby się ciotka nie uparła, żeby do Synusia, do Prokuratoryi Przenayświętszey jednak ze „Świerszczykiem” wstąpić. W ogóle się nie ucieszył, tylko obsobaczył, że nie o to mu wcale chodziło. Ale to było dużo, dużo później. Bo jak klawiatura na bramie ciotkę przeszukiwać jęła od niechcenia (wiadomo – do Synusia, nie ma co przeciągać, szturchnie się ino dla draki), to się te przepisy wszystkie zza pazuchy posypały. No i już nie było zmiłuj, lole od bicia świeciły do niedzieli, że nikt na bloku oka nie mógł zmrużyć… A już najgorzej to się Xiądz Kanonier zachował, bo na procesie przysięgał, że ciotka konspiruje z niejakim Micewiczem, pół-żydem, i na godność Kościółka naszego nastaje. To i dostała rok mamra znowu, za niewinność. A przepisy skonfiskowali. No, jak ciotka z chliwa wychynie, to już ona znajdzie tę pannicę od promocji, co ją tak urządziła! 


Poprzedni odcinek przygód ciotczynych — tu: (7) W Bierdonie rządzi Eufrozyna
Pierwszy odcinek zaś tu: (1) Antoni ma długi

poniedziałek, 11 grudnia 2017

O, Beatrycze (mało)polska....


Podpiwszy czut'-czut', Stryyo liryczny się zrobiwszy i łzę ze źrenic świetlistych uronił na okoliczność upadku Beatryczy polskiej, narodowey (łup!), a słowa takie z ust jego (różanych) naonczas padłszy:

Smutno mi, Boże! Dla Niej o zachodzie,
Ujrzawszy to Oblicze Promieniste,
Puszczałem strugę gorzałki po brodzie,
Palonej, czystej...
Choć mi wspomnienia tak złocisz, mnie gorze!
Smutno mi, Boże!

Dzisiaj na mem osiedlu obłąkany,
Sto mil od sklepu i sto mil przed sklepem,
Słyszałem: nowy premier obwołany,
Z pustym czerepem. 
Więc, że wkurwienie moje nic nie może,
Smutno mi, Boże!

Kazano w Polszcze maleńkiej dziecinie
Modlić się za Nią co dzień, a ja przecie
Wiem, że czas płynie i gorzała płynie,
I ecie-pecie...
Że nie wiem, z kim się w barłogi położę,
Smutno mi, Boże!

Niemnie, domowa rzeko, gdzie twe wody,
W których bez gatek pławiłem się dziko,
W których Beata zwilżała jagody,
A Jarek sikał?
Że nie wie nikt, co może Międzymorze,
Że z Nowogrodzkiej krwawe biją zorze,
Że w Białowieży nie ma drzew już może,
Że piśmiennictwo już tylko na korze,
Że кирпича się proszą w Sejmie роже,
Że mnie chędożą, a nie ja chędożę,
Że z każdym dniem jest gorzej i gorzej,
Smutno, mi - o kurwa mać, jak mi smutno!


niedziela, 19 listopada 2017

Staropolska kuchnia fusion. Diety Polskie Narodowe. Przewodnik, cz. 3

W chaosie kulinarnych mód, które za sprawą nieprzemyślanej polityki imigracyjnej UE zapanowały także w Kuchni Polskiej i na Polskim Stole Rodziny Wielopokoleniowej z Wazą (w skrócie KPiPSRWzW) warto poszukać jakiegoś moralnego drogowskazu, który pozwoli zachować umiar
i zdrowy rozsądek (a przede wszystkim zdrowie, honor i ojczyznę) w tym –
nomen omen – bigosie.
        Gdy ze wszystkich stron zmysły nasze atakowane są przez zapachy śmieciowego jedzenia, którym zatruwa nasze serca i umysły kondominium międzynarodowych korporacji, gdy zewsząd straszą nas „Prawdziwe Polskie Kebaby”, „Prawdziwe Polskie Sajgonki”, chleb z glutenem oraz gluten
z cukrem, a także obcy Prawdziwej Kulturze Narodowej hipsterzy rozlewający w komunikacji miejskiej tę swoją kawę z tekturowych, ekologicznych kubków, sięgnijmy do przepisów naszych Babek, Prababek, Praprababek, Prapraprababek oraz Praprapraprababek. I Dziadów. I Alibabek Narodowych. 
        To one – niczym Prawdziwe Słowiańskie Królice (a nie zatrute antykoncepcyjnym czadem amoralne króliczki plejboja), mimo Tragicznych Warunków Kraju Pozbawionego Niepodległości, gospodarząc w Ubogich ale Gościnnych Polskich (Wielopokoleniowych) Chatach z Wylotem na Dym w Strzesze (w skrócie UaGP(W)ChzWnDwS) dokonywały cudów kulinarnych karmiąc Naszych Pra(praprapra)dziadów Niezłomnych, którzy poległszy w kolejnych powstaniach wracali strudzeni do UaGP(W)ChzWnDwS, by pokrzepić się Staropolskim Rosołem Winniary. (To znaczy zawsze tak się działo, jeżeli tylko dana Pra(niepotrzebne skreślić)Babka akurat nie zmarła na zakażenie poporodowe, urodziwszy szóste dziecko w wieku lat dwudziestu pięciu). Ale przecież Ofiarnych Dziewcząt gotowych oddać swe serce (Chwała i Cześć!) Bohaterom nigdy w Oyczyźnie nie brakowało – wystarczało więc wziąć sobie w takiej sytuacji nową Pra(niepotrzebne itd.)Babkę, a już ona i zakrzątnęła się koło rosołu, i w dodatku jakoś tam odchowała tę osieroconą dwójkę, co przetrwała przedwiośnie.)
        Atoli – abośmy to jacy tacy, do qrvy nędzy? – wszak Polska jako Odwieczne i Niezłomne Przedmurze Chrześcijaństwa już od starożytności stała na straży Kultury Polskiej i rozmaite wschodnie (i zachodnie) nowinki kulinarne nie były obce naszym Pr(praprapra)Babkom. Sięgnijmy do ich Nieśmiertelnych Przepisów, aby na naszych stołach, przynajmniej od święta, zagościła choć odrobina zdrowej (i co ważne – taniej) tradycji. Przyjrzyjmy się więc, jak dylemat łączenia swojskiego z obcym rozwiązywały nasze (Chwała i Cześć!) Pra(niepotrzebne, jeśli zmarłe w połogu, skreślić)Babki. Oto Staropolskie Przepisy Kuchni fusion (z ang. groch z kapustą).

1. Kuchnia dalekowschodnia

Sushi
Ciesząca się wzięciem w środowiskach korpo (buchalteriach, księgowościach, kadrach) dieta sushi (czyt. suszi) ma swoje znakomite rodzime odpowiedniki.

Futo-maki (duże płaskie roladki sushi o średnicy 4-6 cm) uzyskujemy odkrawając mniej więcej dwucentymetrowy plaster mortadeli i robiąc w nim palcem dziurę o średnicy palca. (Palec można oblizać albo umyć). W tak powstały otwór wsuwamy rolmopsa, pamiętając o usunięciu z niego tych patyków, którymi ktoś go ponabijał. Jest ryba? Jest. Jest tanio i smacznie? Jest. Można? Można.

Hoso-maki (małe, wysokie roladki sushi) wykonuje się identycznie, wciskając w odpowiednio długi kawałek serdelka kawałek kiszonego ogórka, szczypior domowego chowu, albo, co kto lubi. Żadnego ryzyka zatrucia nieświeżą rybą, domowe smaki, perfekcja prostoty. Zachęcamy do samodzielnych eksperymentów, na przykład z pasztetową.

Ura-maki („odwrócone” roladki sushi, w których ryż jest na wierzchu, a algi w środku). Pomijając takie świństwo jak wodorosty, jest to danie najbliższe Polskiej Tradycji. Przyrządzamy je dokładnie tak samo jak gołąbki, tylko odwrotnie. Ryż z mielonym na wierzchu, kapusta do środka. Trzeba mocno uklepać, bo jak nie, przy gotowaniu może się zrobić z tego Zupa Żołnierzy Niezłomnych. Też szlachetna, ale rzadka.

Jedząc sushi warto zadbać o wartościowy i smaczny sos do maczania smakowitych krążków. Zdania w Redakcji są podzielone, ale w zasadzie zgadzamy się, że sushi maczane w keczupie, musztardzie sarepskiej i/lub oliwie od sardynek jest najlepsze.

Tofu
Popularne w kuchni wegańskiej, ponieważ jest wegańskie. Prawdziwy Polak nie może być wegański, bo wtedy nie będzie Prawdziwy. Ale karmę wrogów trzeba znać.

Zamiast „serka” tofu, który nie wiadomo, z czego jest, można wykorzystać swojski, zakopiański oscypek. Także nie wiadomo, z czego jest. Najtańszy w Sopocie tuż po sezonie.

Sajgonki
Też takie jakby gołąbki, tylko chińskie. Robione z papieru ryżowego i mięsno-warzywnego lub krewetkowego nadzienia. Spożywa się maczając
w sosie sojowym czy w czymś. Ulubione przez japiszonów, którzy mają dużo czasu i w ramach ćwiczeń krosfit nauczyli się jeść pałeczkami. My nie jesteśmy japiszonami, dlatego nasza wersja sajgonków przeznaczona jest do jedzenia widelcem (widelec i wazę do zupy Polska światu dała!).

Inspiracją dla polskich sajgonków była tradycyjna potrawa ludu angielskiego – fiszendczips. Jest to rodzaj naleśnika zrobiony z wczorajszego wydania „The Sun” z nadzieniem z frytek i zapieczonej na oleju flądry. Fiszendczips moczy się w gorącym oleju, w którym ma się całe ręce. W wersji staropolskiej papier ryżowy (albo płachtę „The Sun”) zastąpimy ostatnim przeczytanym „Faktem” lub „Gazetą Polską”. Chyba, że akurat buty przemokły, wtedy „Gazetę Polską” utykamy w te buty, żeby przeschły. Ale jak nie przemokły, robimy sajgonki. Z „Faktu” (albo „GP”) formujemy taką jakby miskę, do której wrzucamy polskie produkty: wygotowane szczątki kury i włoszczyznę spod rosołu, rybie głowy po gotowaniu wigilijnego barszczu, odsmażone wczorajsze ziemniaki, sardynki z puszki, paprykarz szczeciński etc. Papierową kulę zawijamy i smażymy w głębokim oleju. Może być po sardynkach.
Uwaga! Nie obsmażać w keczupie albo/i musztardzie, bo danie utraci swój niepowtarzalny, dalekowschodnio-kolonialny charakter. Podobnie – przy użyciu „Super Ekspresu” lub „Uważam Rze”. Naprawdę warto w kuchni zadbać o składniki najwyższej jakości!
Z braku sosu sojowego gotowe sajgonki obtaczamy w (bezglutenowej!) Staropolskiej Kaszy Jaglanej.

Kaczka po mandaryńsku
Wykwintne danie dla każdego Polskiego Podniebienia.

Prujemy Kaczkę. Wnętrzności rzucamy kotu. Acha! Nie – najpierw trzeba kaczkę oskubać i opalić resztki pierza nad gazem (opcja niedostępna dla posiadaczy płyt indukcyjnych – w takim wariancie można zjeść z pierzem). Następnie Kaczkę prujemy, a wnętrzności rzucamy kotu. Po namyśle odbieramy kotu wnętrzności Kaczki i dajemy mu coś mniej szkodliwego. Kaczka jest duża – bo napęczniała Polską dumą i w ogóle wzdęta od gazów – więc możemy czegoś do niej napchać. Klasyczna kaczka po mandaryńsku napchana jest Mandarynami (w Chinach) lub mandarynkami (przez lemingi i warszawkę). Odrzucając kulturową supremację Tygrysów Dalekiego Wschodu oraz lemingów i warszawki zaproponujemy tradycyjną polską wersję Kaczki napchanej pieczonym prosiakiem z kaszą gryczaną. Jeśli ktoś jednak lubi eksperymenty, niech próbuje do Kaczki napchać Mandarynów: Bochenka, Mazurek (w wersji na słodko), Rydzyka albo Szyszkę (w wersji jarskiej), Ziobra (á la małopolska kwaśnica), Winniczka
(à la manière française), Piętę (błue!). Ale uwaga – napychanie Kaczki Mandarynami każe wziąć pod uwagę obecność w kuchni BOR-owików.
A gdzie kucharek sześć…
        Napchaną kaczkę wstawiamy do piekarnika. Odkręcamy gaz na full, nie zapalając jednak płomienia. Czekam chwilę. Nie za długą. Do kuchenki mikrofalowej wkładamy dezodorant męski, a jeszcze lepiej antyperspirant do stóp. Ustawiamy kuchenkę mikrofalową na 5 min., włączamy, chwytamy kota pod pachę i spieprzamy jak najdalej od Nowogrodzkiej. Najlepiej, gdzie pieprz rośnie (i/lub wanilia).

2. Kuchnia bliskowschodnia

Kuskus
Danie popularne wśród islamistów i terrorystów, siłą rzeczy więc także wśród rodzimych lewaków, wegetarian, lemingów, LGTB i pedałów, a więc tych wszystkich, którzy lekceważą Narodową Tradycję. Nie tak jak my. Dlatego nasza wersja z oryginałem nie ma nic wspólnego, nawet na Polskiej Pszenicy oszczędzimy. Islamistyczny kuskus robi się z kaszki kuskus, gotowanej na parze, z dodatkiem baraniny, warzyw (m.in. dyni), zalewa bulionem. Islamistyczny kuskus podaje się na sypko.

Kuskus staropolski przyrządzimy z Kaszy Jaglanej (bez glutenu) ugotowanej na Wodzie spod Wawelu (WSW), gdzie poniosła śmierć (Cześć i Chwała!) Pramatka Wanda. O baraninę w naszym środowisku nietrudno, ale jeśli nikt się nie zechce poświęcić, zamiast niej wrzucimy do gara Bratni Węgierski Gulasz. Dynia odpada, bo kojarzy się z Halloween, ale jej rolę z naddatkiem spełni Staropolski Kartofel, a bodaj jeszcze lepiej – Nieociosany Burak. Zamiast bulionu – bezwzględnie Rosół. Rosół rozwiąże też problem innych warzyw – rozgotowanego pora, seler, pietruszkę i marchew dorzucamy do Kaszy i rozciapciujemy widelcem (widelec i wazę Polska światu itd.). Gotowy kuskus przekładamy do wazy (wazę i widelec Polska światu) i jemy wspólną, Bratnią Chochlą, podawaną z rąk do rąk.

Kebab
Przed meczykim, po meczyku i w trakcie. Przed ustaweczką i w trakcie (po ustaweczce – kroplówka, transfuzja). Doskonały pod piwko, wódeczkę
i wuwuzelę. Sos do kebaba znakomicie komponuje się kolorystycznie z szalikiem. I z kominiarką, szczególnie w okolicy otworu chłonącego.
        Polski kebab? Żadnej baraniny! Gotowana kura spod rosołu, siekany schabowy w panierce lub karkówka z grilla znakomicie odnajdą się
w towarzystwie sałatki coleslaw (resp. Bolesław), Polskiej Mizerii lub Resztek z Bigosu. Tak przygotowane nadzienie upychamy w bułkę (nie kajzerkę i nie paryską!), naleśnika, racucha, placka ziemniaczanego, resztki ciasta po pierogach (ale nie ruskich!). Aha i broń Boże w bajglę! Przy braku pieczywka po prostu napychamy łapami pod kominiarę. Palusie lizać! Jako sosy najlepsze: keczupik, musztardka sarepska, olej spod sardynek, piweczko, zasmażka do pierogów, smalec ze skwarkami, Zbyszko Cola. Jeśli lubicie na ostro – proponujemy zjeść racę lub petardę. Petarda! W braku racy i/lub petardy można też podzielić się życiową mądrością („HWDP”) z wygłodniałymi przedstawicielami sił porządkowych otaczających stadion i/lub budę z kebabem.

Falafel
Rymuje się z „wafel”. Poza tym to kuchnia izraelska (patrz „miska soczewicy”). Nie ma odpowiednika w polskiej tradycji.


C.D.N.

Starszy ogniomistrz podkuchenny, Stryj Wincenty 
poleca także inne swoje przemyślenia o Kuchni Polskiej:

Diety Polskie Narodowe. Przewodnik, cz. 1
Diety Polskie Narodowe. Przewodnik, cz. 2

wtorek, 14 listopada 2017

Diety Polskie Narodowe. Przewodnik, cz. 2


Dieta niskotłuszczowa

Nie ma się co oszukiwać, Polacy lubią tłuszczę. W ostatnich dniach na przykład sześćdziesięciotysięczna tłuszcza rozlała się w stolicy na Rondzie Dmowskiego, ściekła następnie Alejami (wybaczcie, antysemici!) Jerozolimskimi i cieknąc Mostem Poniatowskiego uformowała nacieki, złogi cholesterolowe i skrzepy pod Narodowym Koszykiem na (Białe) Jajca. Tłuszcza była kolorowa. W zasadzie chciała wyglądać na biało-czerwoną (od kolorów słoniny i bekonu), ale wyszło jak zwykle. Najprawdopodobniej skutkiem ciepła emitowanego przez niesione race tłuszcza się najwyraźniej nadpsuła i przyjęła barwy butwieliny i pleśni – czarną oraz zieloną. Na nic nie zdały się świece dymne, w których oparach tłuszcza miała się podwędzić na przyjemny brunatny kolor plam wątrobowych. Smród – i owszem – poszedł na całą Europę, ale urody tłuszczy to nie uratowało. Policja właściwie od razu zrezygnowała z grillowania tłuszczy w obawie przed zapaskudzeniem rusztów. Poza tym i bez skwierczenia tłuszcza była głośna. Padały okrzyki takie jak: „Biała słonina, biała kiełbasa, biały smalec”, „Białe kaski robią laski”, „Nabiał tak, ale biały”, „Szmalec tylko dla szmalcowników”, „Grill bez warzyw” oraz „My chcemy parówy”. Tłuszcza targała też wielkie menu restauracyjne z reklamą białego żuru, białej kapusty i białych buraków.
Organizatorzy tłuszczy twierdzą, że w tłuszczę wmieszała się godna pożałowania dwuosobowa grupka wegetarian-prowokatorów, którzy usiłowali – jak najniesłuszniej i na szczęście bezskutecznie – podburzyć tłuszczę, aby niczego nieświadoma w swej niewinności skompromitowała wartości odżywcze tłuszczy. Co się nie udało, a kto twierdzi inaczej, jest weganin i basta!
– Tłusty żur to znak rozpoznawczy polskiej tłuszczy narodowej. – Mówi anonimowy tłuszczak, który górną wypustkę kadłuba owinął serwetą. – Nasze sylwetki niech posłużą za przykład innym narodom, co nawet nie wiedzą, do czego służy widelec – wtóruje mu młoda łojówka [chyba miało być „jałówka”?! – red.]. Widelec i tłustego żura Polska światu dała! Koniec z kondominium zachodnich konsorcjów, jak Ulgix czy Travisto. Teraz wiatry biją od Polski! – kończy dumnie.

Dopóki wiatry biją od Polski, przyjrzyjmy się jednak kuchni beztłuszczowej, preferowanej przez wielu zagranicznych turystów o podniebieniach mniej wyrobionych niż krajowa tłuszcza. Warto pamiętać, że to oni zostawiają w kieszeniach restauratorów szmalec pozwalający obrastać tłuszczykiem tłuszczy polskiej. Czy „chuda” dieta ma jakiekolwiek zalety? Zaczniemy od krótkiego omówienia wartości smakowych i odżywczych niektórych jarzyn i warzyw.

Groch, fasola, bób
Myli się, kto sądzi, że to okryta niesławą „włoszczyzna”. Znali je już nasi Piastowscy Ojcowie. To właśnie dzięki fasolowej i słynnej Wojskowej Grochówce już od wieków (przynajmniej od zwycięskiej Victorii Wiedeńskiej) wiatry biją od Polski! Nie przypadkiem mniej radykalna część sobotniej tłuszczy skandowała „My chcemy boba!” (co złośliwe i sponsorowane przez wiadomą, zachodnią stację telewizyjną, środowiska „homo” przekręciły na „My chcemy Boba!”). Bób co prawda dobry i z wody, ale grochowa i fasolówka nie odnajdą się bez tłustej wędzonki. Tylko tradycyjny groch
z kapustą jakoś przejdzie bez okrasy.

Kapusta
Podstawową jej postacią spożywczą jest tzw. kapusta parzona, której aromat niesie się właśnie po wszystkich klatkach twego bloku. Nie wymaga komentarzy, ale najlepiej parzy się na smalcu.
Inne znakomite wcielenia swojskiej kapuścianej główki to surowy głąb, sałatka Coleslaw (i – lepsza naszym zdaniem, bo narodowa, jej odmiana – Bolesław), Bigos Staropolski, gołąbki i Pierogi z Kapustą. Prócz głąba na surowo (prawdziwy specjał!) pozostałe potrawy nie gardzą towarzystwem tłuszczów zwierzęcych. Pewnym wyjątkiem jest sałatka Bolesław, do której jednak zamiast islamistycznego jogurtu lepiej dodać swojskiego smalcu ze skwarkami, a zamiast marchewki – mortadeli.

Modro kapusta
Zakamuflowana opcja czerwona. Niedopuszczalna na Prawdziwie Polskim Stolcu.

Sałata
Bue!

Ziemniaki (pyry, grule)
Najlepsze w postaci Staropolskich Frytek z majonezem albo z suchą rybą zasmażoną w głębokim tłuszczu (w kuchni fusion łączy się te dwie potrawy). Jeśli z wody, to koniecznie jako dodatek do golonki lub rolady śląskiej. Plus sosik. I skwarą też się nie pogardzi.

Rzepa
Nieprzypadkowo o Zdrowych Polskich Dziewczętach mówi się, że są jak rzepa. (A o młodzieży męskiej, że jak rzepak – smukli, wątli, żółtawi i lekko oleiści w dotyku). Matka Narodu Polskiego nazywała się kiedyś Rzepicha (ze staroPolskiego „Bardzo Ogromniasta Rzepa”). To do niej powiedział Piast „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”, kiedy spłodził Lecha, czecha, rusa, prusa i widelec. Rzepa od niepamiętnych czasów jest synonimem zdrowia, krzepy i płodności. Zapach rzepy jest silnym afrodyzjakiem. A przynajmniej tak słyszeliśmy.

Czosnek
Wiadomo, kto je czosnek. Odpada.

Cebula
„Przywieźli ją Niemce w żółtej sukience, jak ją obierali, to gorzko płakali”. Odpada ze względu na kraj pochodzenia. Ale dobrze im tak, że płakali. Przywieźli cebulę – paniska. A samochody to my musieli sami brać.

Starczy tego. Z naszego krótkiego przeglądu wynika, że jarzyny i warzywa można jeść prawie wyłącznie jako dodatek do miąs, mięsiwa, smalcu, margaryny, łoju, dzikiego mięsa, skwarek, masła, masmixu, majonezu i pieczeni. Same z siebie nie stanowią żadnej wartości, albo legitymują się niewłaściwym pochodzeniem (włoszczyzna, czosnek). Ten prosty eksperyment dowodzi, że jeśli chodzi o dietę niskotłuszczową, to rację ma polska tłuszcza narodowa. Zamiast czwarzyć głupie kawałki następnym razem pójdziemy wraz z polską tłuszczą na pochód szlakiem Prawdziwych Polskich Pubów i Bud z Kebabem.

Jako gratis od Redakcji: Krótki przewodnik po ziołach polskich

Cząber – żeby ziemniaki czymś smakowały.
Estragon – nie ma takiego słowa w Google Tłumacz.
Kminek – od kmina / rozkminić; generalnie słowo zaczerpnięte z grypsery; Prawdziwy git-Polak nie zna takich wyrazów.
Macierzanka – patrz: tymianek.
Majeranek – koniecznie do fasolowej!
Marihuana – albo ganja; w paczuszkach zwana też brokułem; zioło par excellence.
Melisa – uspokaja, ale (zob.) marihuana lepiej.
Mięta – to, co czujesz na widok Nikoli, kiedy pokazuje ci „fucka”.
Rozmaryn – rozwija się (co w znanej piosence oryginalnie zrymowane zostało z „zaciągnę się”, jest więc rośliną heraldyczną żołnierzy i/lub palaczy opium).
Tymianek – patrz: macierzanka.
Xenna – mieszanka ziół zalecana polskiej tłuszczy narodowej na uspokojenie, tyleż nerwów, ile – jelit.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Diety Polskie Narodowe. Przewodnik, cz. 1

W związku z licznymi zapytaniami do Redakcji „MCHaM” postanowiliśmy opublikować kieszonkowy przewodnik po popularnych dietach Wielkiej Polski. Za konsultacje dziękujemy w szczególności Magister Nabrzmiałej (która jest jednak bardzo szczupła).

Ryc. 1. Mgr Nabrzmiała (ale szczupła).


1. Narodowa Dieta Bezglutenowa (ND-B)

Wskazana dla wszystkich osób, które dotąd jej nie próbowały. Jeśli chcesz być na towarzyskim topie, koniecznie musisz oczyścić organizm z glutenu!


Ryc. 2. Joachim Loew już pozbył się glutenu z organizmu. A ty?

Dieta bezglutenowa charakteryzuje się nieobecnością glutenu. Najważniejszą w niej wskazówką jest, by nie spożywać niczego, co zawiera gluten, lub
o czym znajomi utrzymują, że zawiera, zawierało, będzie lub może zawierać gluten. Nie należy też spożywać glutenu w postaci czystej, a tym bardziej glutenu zawierającego gluten. A przynajmniej ograniczyć jego spożycie.
      Dieta bezglutenowa była zjawiskiem naturalnym w Polsce czasów schyłkowego PRL-u, kiedy w sklepach niczego nie było, glutenu zatem też nie. W czasach piastowskich, kiedy na Staropolskich Stołach królowała Kasza Jaglana bez Omasty, dieta ta także nie wzbudzała zdziwienia. Trudno dziś dać temu wiarę, ale glutenu wtedy w ogóle nie uprawiano; gdzieniegdzie jedynie po lasach błąkały się, porykując smętnie, pojedyncze osobniki.


Ryc. 3. Polskie sklepy wolne od glutenu!

      Obecnie zdyscyplinowane przestrzeganie diety bezglutenowej wymaga wykazania się pomysłowością (z pol. kreatywność) i obrotnością (z pol. kreatywność), ponieważ gluten jest we wszystkim. Dotarł do nas skutkiem aneksji Polski przez Unię Europejską, podboju Rynków Polskich przez obcy kapitał, a także zatrucia Polskiego Powietrza przez niemieckie samochody, francuskie elektrownie atomowe oraz islamistyczne budki z kebabem.
      Aby przestrzegać Narodowej Diety Bezglutenowej w praktyce najbezpieczniej jest jeść wyłącznie kaszę jaglaną (bezglutenową możemy dostać na stoiskach z ekożywnością w cenie nieprzekraczającej dwunastokrotności ceny kaszy pełnoglutenowej). Wskazane jest gryzienie na sucho, ponieważ dodawana do jagły woda może zawierać gluten. Najlepiej smakuje utarta własnoręcznie na bezglutenowych żarnach z czasów piastowskich lub w bez- glutenowym moździerzu.


Ryc. 4. Ekoprodukty podbijają polskie sklepy!



Przepisy na bezglutenowy kebab



Ryc. 4. Prawdziwy Polski Kebab (z powodu islamistycznych prowokacji restaurator podaje się za Nowozelandczyka).

Sposób pierwszy. 
Potrzebny ci będzie kebab pełnoglutenowy, destylarka dziadka (ta sama, za pomocą której obalał komunę), kuchenka mikrofalowa produkcji polskiej, bezglutenowa misa gliniana oraz łyżka z lipy czarnoleskiej.
      Kebab wduszamy do lejka od destylarki, w razie kłopotów posiłkując się walonkiem. Destylujemy powoli. Bezglutenowy produkt nagarniamy do misy i podgrzewamy w mikrofalówce produkcji polskiej. Jeść koło przyczepy kempingowej – łyżką. Smacznego!


Ryc. 5. Głodni miłośnicy Kuchni Polskiej posiłkują się walonkiem.


Sposób drugi. 
Potrzebny ci będzie bezglutenowy comber z ciecierzycy, mąka bezglutenowa z polskiego perzu, woda bezglutenowa z Naszych Źródeł, Ręczna Staropolska Maszynka do Mięsa babci, grill tatusia, Piastowski Płomień Wiary, imigrancki piec tandoori (wyegzorcyzmowany i zdezynfekowany płynem antyglutenowym), trojaki aluminiowe i harcerski niezbędnik (z demobilu ZHR).
      Comber z ciecierzycy (z przydomowego, polskiego ogródka) mielimy w Maszynce i formujemy z niego zgrabne falafele. Rozpalamy Piastowski Płomień Wiary na grillu tatusia. Grillujemy falafele, równocześnie piekąc w piecu tandoori podpłomyki z mąki bezglutenowej rozrobionej na gmaź piastowską z bezglutenową wodą. Falafele zawijamy w podpłomyki i błogosławimy. Układamy w trojakach warstwami. Jemy niezbędnikiem.
      Najlepiej smakuje koło przyczepy kempingowej w otoczeniu Wielopokoleniowej Rodziny, ale świetnie sprawdzi się także w lanczboksie (z pol. trojaki), którym popisać się możemy w korpo (z pol. na zakładzie).
      Doskonałe do białego wina (nie komponuje się z – tfu! – czerwonym), żółtawego piwa, białej wódki oraz do wódki. W sumie pod taką mętnawą wódkę też podchodzi.

Uwaga! Na stronach serwisu Glutenwatch (www.glutenwatch.org) możesz znaleźć zdjęcia i adresy znajomych, którzy wciąż mają kontakt z glutenem. Chroń swoje dziecko! Chroń Naród Polski!


sobota, 8 października 2016

(7) W Bierdonie rządzi Eufrozyna

Poszły ze Słojową we trzy. Czyli we dwie, a Kwapicha dołączyła po drodze. Niby że do kościółka miały iść z początku, ale Słojowa zaraz, że to, że tamto, że gazetkę znalazła w skrzyni na suchy chleb.
– „Reality”? – ucieszyła się zaraz Kwapicha.
– No nie.. ale z Bierdonki, nowa. O! Jesienna promocja crocksów, na przykład. Jak się weźnie dwa różnych rozmiarów, to dają gratis kubota z tylko lekko pękniętą podeszwą, albo jeden rzymianek bez sznurków.
– A Prawy czy lewy? – zainteresowała się Eufrozyna.
– Prawy! Tylko Prawy! – Oburzonym chórem przystrofowały Ciotkę kumy.
To Ciotka trochę zmarkotniała, bo od ciągłego kłapciania w dwóch Prawych klapkach odciski się jej porobiły i po cichu miała nadzieję na drobną liberalizację państwowej polityki obuwniczej. No, ale przecież nie będzie się rozklejać z powodu jakiegoś tam łapcia. Skoro producent lewych nie chciał podpisać umowy offsetowej, to co rząd na to może, choćby się i starał? Po drodze do kościółka czy na plac zabaw z Nikolcią to zawsze jakieś pustaki się znajdą, ytongów czy palet stosik, to i przysiąść da się, i rozmasować. Jak się w lecie babka przydarzy na jakim trawniczku, łączce, można liściem palca zawinąć – czasem trochę na otarcia pomoże, częściej nie, ale przecież nie zaszkodzi. Taki sposób naszych babć, dawna mądrość.
A rzymianek i bez rzemyków przyda się – muchę klasnąć czy mola na etażerce, albo powachlować się, kiedy dzień upalny. Nawet bardziej elegancko niż, dajmy na to, samą ręką czy tam zwiniętym „Wesz-dziennikiem”.
– O! Woda spod ogórków potaniała! „Teraz dwa słoje w cenie trzech” – sylabizuje Kwapicha.
– I buraki z żywymi kulturami bakterii… W pół doby zakisić na barszczyk można. Jeśli zaczną grzać… „Przy zakupie powyżej siedemnastu kilo – gratisowy prezent”.
– Jaki?! Jaki prezent?! – Tym razem Ciotka chóralnie zainteresowała się ze Słojową.
– Książka.
– A. I tak mnie nie stać. Pięćset plus dopiero na wiosnę mają dać, a i to nie wiadomo, bo nowy program socjalny dla elektoratu pijącego będą wprowadzać. Dobrodzieje.
– Ano, dobrodzieje, dobrodzieje! – Zgadzają się (chórem) ze Słojową Kwapicha.
– Ale uważa pani. Tu pisze, że darmowy prezent także dla posiadaczy karty „Krecha plus”. Jeśli nie było zgłoszonej windykacji.
– No to może… – Waha się Ciotka. – A jaka ta książka? Z przepisami? Album na pamiątki?
– Nie. Piszą, że nowy besceler Xiędza Jacka. „Jedwabne”. A nie! To kolorowanka dla dzieci. A besceler – „Niepomszczone krzywdy, nieuprane gacie. Z dziejów Płockego Ruchu Narodowego Ciemiężonych (PRuNĆ)”. Tak. „PRuNĆ Pomścimy”. Nie. „Pomścimy” to wydawnictwo. I piszą, że nie tylko besceler, ale i nowość – od przedwczoraj na półkach.
– Fajny ten Jacek. I dziewczynę ma taką ładną. W „Reality” oglądnełam.
– Widziałyśmy, widziały! – Ciotka z Kwapichą chórem. – Ładna, ładna. Ale to uważać trzeba z ładną.
– No. Żeby utrzymał, bo to wiadomo, jak z dziewuchami.
– Wiadomo.
– Wiadomo. Synuś, jak pierwszy raz szedł siedzieć, mówi: „Mamusia nie denerwuje się, Renia o wszystko zadba, szlugi tam, grypsy”. A tyle jej widział! Zaraz się wokół jakiegoś zakręciła. Na rower poleciała i szmatki – jakąś tam kurtkę z ortalionu, farmerki. Pierwsze kłopoty w związku i fru! Teraz nie taka młodzież, jak kiedyś. Oni to używać chcą, bawić się tylko… Synuś już nie ten sam wrócił z odsiadki. Dziki się taki zrobił, nieufny…
– No, dziki, dziki. Wczoraj mi na klatce sikał do bezpieczników. Dobrze, że prądu nie ma, bo by…
– A co mi tu Słojowa wygaduje?! Synuś nie taki. Coś się Słojowej od przeciągów w głowie pomieszało!
– Mnie się pomieszało?!
– Pisali w „Reality” pod zdjęciem – próbuje załagodzić kłótnię Kwapicha – że to taka pierwsza miłość od pierwszego wejrzenia. Znaczy Xiędza Jacka i Justyny.
– Ech… - rozmarza się ułagodzona Ciotka.
– Ech… - dodaje w kontrapunkcie Słojowa.
– A moja Nikolcia to też raz prawie jednego złowiła…
– Xiędza Kanoniera!!! – Pęka ze śmiechu Słojowa, a Kwapicha aż za serce się łapie. – A Andżelika niech se Wikarego złowi, póki brzucha nie widać!!!!
– Aaaa! I tak nie mam miejsca na książki! Głupoty same! Gdzieś trzeba trzymać przetwory, jak piwnice zalało. – Rozzłoszczona znowu Eufronia ucina rozmowę. I chwilę milczą, ale niedługo. Bo w gazetce dużo do omówienia nowości – komplet pięciu Prawych skarpet z naturalnej wiskozy, szynka z gołębiny, sznurek konopny do gaci, kawa palona z żołędzi, tagliatelle o smaku makaronu. I sporo jeszcze innych atrakcji.
Od słowa do słowa jakoś tak wyszło, że się do Bierdony poszło, a do kościółka i tak się zdąży. Zwłaszcza, że pewnie zamknięty. („Z powodu gratisowej promocji bescelera X. Jacka Międlenia, informuje się, że w dniu dzisiejszym kościółek otwarty będzie jutro od rana. Niech Was itd. Wenera zawsze. X. Dobrodziej PS. W razie deszczu proszę nie włazić pod wiatę modlitewną. Teren prywatny!” – tak sobie Ciotka wyobraża kartkę na drzwiach, żeby się sama trochę usprawiedliwić)
Tak gdzieś zaraz za ruinami przedszkola zaczęło być widać koniec kolejki. Wiła się zakosami pomiędzy stosami jeszcze nierozkradzionych cegieł z rozbiórki żłobka, błotnistym bajorem w wykopie i powywracanymi kontenerami na śmieci. Komitet porządkowy już organizował kolejność, rozstrzygał spory, ingerował w bójki. Gdzieś od przodu pomachał do sąsiadek pan Celesty, widać od rana czatował na lepsze miejsca, a może po prostu przedstawił komitetowi jakieś papiery, żeby w ogonku awansować. Kto jego tam wie. Może znów komuś wcisnął, że Wnusio jest kapralem w Milicji Fidelis? Kto sprawdzi? A za bardzo w takich sprawach grzebać – wiadomo.
No, ludzie, jak to zwykle, towarzyscy, pogodni. Porozmawiają sobie o tym czy tamtym, pograją w gry różne. W Telewizji Narodowej i TV Trwam reklamują teraz dużo „dupniaka”, ale niektóre panie nieśmiałe, krygują się, więc w grę patryjotyczną to tylko kilku panów rozgrywa mecza, pozostali kolejkowicze to w „małpkę” chętniej. Albo – też patryjotycznie przecież – w „brzozową”.
Na wędkarskich krzesełkach rozstawili niektórzy plansze z tektury falistej – tu się pogra w szachy, tu w warcaby, tam w tryk-traka, gdzie indziej w chińczyka. Młodzi w prze-bierki, starsi w o‑bierki, bo bardziej głodni. Kwitnie hazard – trzy karty, kości; ci się siłują na rękę, inni silą na wesołość. Jakieś kobiety porobiły polowe kuchenki na trzech cegłach. Warzą w garach kaszę, grochową na smalcu, podgrzewają dżem o smaku truskawkowym albo i keczup z musztardą. Krążą sprzedawcy przekąsek – można za kopiejkę-dwie kupić bezglutenowego gofra z roztartych kasztanów, albo tubkę kleju biurowego do ssania dla dzieci. Jedna lewaczka otworzyła nawet kolejkową szkołę fitness i część czekających robi, stękając chórem, niezgrabne przysiady. Na to panie z Koła Akcji Nabożnej (Action Dévotionnelle) im. Marka, Jurka, Darka i Stefczyka zakontrmanifestowały: rzuciwszy na ziemię, co kto miał, dalej się wyginać w asany medytacyjne – „Caracal-nie-Poleci”, „Ordo-Luris”, „Kawa-Luris”, „Machorka-Zbutwis”. Jedna nawet „Bochaterom-Chrzęść-I-Pała”, ale akurat nie wyszło, bo się była za-chy-chwiała i w błoto rymła. I chrześci.
Wzdłuż ogonka posuwa się tymczasem boso pan w zniszczonym prochowcu. Co parę metrów poły rozchyla – co śmiechu, co pisków, co radości! Atmosfera piknikowa, jednym słowem. Tyle że czasem jakieś zamieszanie się wkradnie.
 Wody odeszły! – Ryknie nagle jakaś młoda grubaska. – Natychmiast ruch i szum, z ust do ust podają, że wody odeszły, już się część kolejki wycofuje, sprawdzać, co w piwnicach, czy coś z kartofli jeszcze się da dosuszyć, czy wózkarnie już dostępne. Pozostali, zadowoleni, podciągają do przodu, przepychają się, a nuż o jedno-dwa miejsca da się zaawansować, bo przecież dla wszystkich sznurka, kleju, ziarna na zacier nie wystarczy…
– Wody odeszły! – Jęczy ogarnięta obsesją młoda, ale już ją grzecznie dwóch młodych patryjotów za ręce, nogi bierze, na bok odciąga po błocie, między piołuny i nawłocie przekwitłe, niech trochę odpocznie na trawniczku, się uspokoi. Znów można o jedno miejsce troszkę podejść.
– Ty oszuście pierdolony! – rozedrze się tymczasem jakiś doliniarz, bo komuś portfel przejrzał i – za przeproszeniem Wenery zawsze – gówno tam znalazł, tylko obrazki z Sercem Apollinowym Gorejącym Bardzo Pobożne. – Ty złodzieju, chamie! – I już znów się kolejka dzieli, jedni za kieszonkowcem przeciwko oszustowi, drudzy za emerytem przeciwko złodziejowi, wszyscy swoje racje mają, swoje argumenty, zdanie swoje na każdy temat, a chyłkiem, to się starają jeszcze o dwa, trzy miejsca do przodu… Przepychanki, swawole – żebyż to co dzień takie atrakcje w naszym sandżaku!
            Ciotka z kumami też nie marnują czasu. Kwapisze udało się z jakimiś kobiecinami ze Slumsów im. Karczewskiego wymienić gazetkę na specjalny numer „Reality” z gratisem jeszcze nierozpakowanym. Dobra z Kwapichy sąsiadka, wyjęła z celofanu okrawek zwyczajnej, pilnikiem do paznokci podzieliła na trzy równe części, żuje Słojowa, żuje teraz Ciotka, żuje i Kwapicha. Żują i uwagi wymieniają.
– A jaki Ładny ten portret Pierwszego Prezesa na Brzózce powiesili!
A rzeczywiście portret Ładny, na tekturce falistej podklejony, w koszulce z plastiku, żeby nie zamókł, z dołączonym obrazkiem jeszcze jakimś prymicyjnym, modlitwą o wstawiennictwo u komitetu porządkowego. A obok ś.p. Ajatołach, jak malowany, cały w śladach szminki. A jeszcze obrazki wotywne błogosławionej Galadrieli Pawłowicz, protektorki naszej i opiekunki Osiedla im. Żoliborskich Prowodyrów. Brzózka niby nieoficjalna, zwyczajna, jak przed każdym sklepem, spółdzielnią, w podbutwiałej donicy z klepek paździerzowych, ale przez te kolejki to się jakby trochę miejsce Kultu Przenayświętszego zrobiło. I ludzie też co i rusz klękają, ale tylko niektórzy, bo miejsce w kolejce łatwo stracić. Więc Ciotka z drużyną lekko tylko głowy schyliły, Trykwetry Św. na piersi nakreśliły ciut ostentacyjnie, pomruczał po nosem, czy „Kaczkę Dziwaczkę”, czy „Białego Misia”… Czyli z szacunkiem, ale jednak ostrożnie, bo życie (i Bierdonka) ma swoje prawa.
Tego to chyba właśnie jakaś młoda matka-lewaczka nie wiedziała, bo jej pociecha, znudzona widać dreptaniem przez sześć godzin w miejscu, wyciągnęła spod kabatka samolocik z kartki zeszytowej i dalejże wokół Brzózki skakać, że niby lata, spirale, beki kręci. Ludzie zamarli, tylko dziecka rozweselony głos się niesie po placyku, pan Celesty coś przy komórce manipuluje i nie on jeden, z kolejki wyszedł jakiś niepozorny w burej marynarce, legitymację pokazał – Oprycznina Narodowo-Religijna. Matka nie protestuje. Wie, że nie upilnowała. Dziecko też wsiada do budy, zaciekawione, co się dzieje. Woźnica strzela z bicza, ktoś kucnął przestraszony. Fidelicjanci napięli bary, cała szóstka, jak jeden mąż, aż im się chomąta wżęły w ramiona. Ruszyła buda z upiornym skrzypieniem. Pojechali. O jedno miejsce do przodu.
O dwa. Okazuje się, że dziecko trzymało kolejkę dla babci.
*
Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło, kiedy kumy z Ciotką do drzwi Bierdonki dopchały się. Dobra nasza. Do zamknięcia jeszcze czas, jeszcze coś się ze stosów, koszy, łóżek rozkładanych, bułgarek, kobiałek, łubianek, palet wybierze. Wszystko jedno. Każde coś może się przydać do czegoś. Każdy wie.
            Przez szczelinę pomiędzy starymi numerami „W Sierści”, którymi zalepiono szyby, widzą sąsiadki, że na sklepie i Marka-ochroniarza brak, i znajomej kierowniczki. Niepokój. Jak jacyś nowi są, to może jacyś formaliści, albo co gorsza – złodzieye? Z ludźmi nigdy nic nie wiadomo – wiadomo. Naradzają się kumy po cichu, dołączają sąsiedzi z placu Dziwożon Gosiewskich, pół osiedla szepcze, a może i całe pół sandżaku nawet.
– Ja wiem – zdradza tajemnicę pani Zuza, zredukowana przedszkolanka. – Podobnież było tak – na pewno, bo Gertruda z byłej stołówki pracowniczej „Kłuszyn” mówiła Kazikowi z taczkowozowni, a Kazik mojemu wszystko powtórzył w sekrecie – że ten Marek i kierowniczka to razem wiecie… w magazynie, a ślubu przecież nie mają, no i ktoś zapukał, a ten Marek się przestraszył, a właśnie, wiecie, mieli niby już kończyć, no i on przerwał, kucnął, zasłonił się, ale za wcześnie czy za późno, dość, że ją za aborcję zamknęli, a jego za pomocnictwo. A jeszcze im prokurator przybił zniszczenie wózka widłowego, co od roku prowadził, bo akurat na tym samym magazynie rozpadł się od rdzy…
– No masz! – Mówi Ciotka. – Takie rzeczy! W naszej Bierdonce… Kto by pomyślał. – No i potępia, potępiają wszyscy, chociaż Ciotce na ten przykład trochę jakby żal, bo kierowniczka była nie taka zła kobieta, ochraniarz też nie najgorszy. Na przykład nie bił nigdy ostatnich klientów przed zamknięciem. Nawet różnych staruchów o lasce czy na wózku. Cierpliwie czekał, aż sami wyjście znajdą. A kto są ci nowi? Co będzie?
– Następne trzy osoby! Ruszać się, nie spowalniać! – Zaprasza tubalny głos nowego, więc Ciotka w rytmie, w rytmie Słojowa i Kwapicha też w rytmie z nimi zgodnym.
– Zaraz! Dokąd, kurwa wasza mać, tak szybko. Kartkę od spowiedzi pokazać!
– Ale ja byłam… – Mówi Ciotka prawie szeptem…
– Byłem w rijo, byłem, kurwa, w bajo. Kartka albo wynocha! – Informuje ochroniarz.
– Ale ja jestem przewodniczącą Koła Babek-Polek na naszym osiedlu… – Ochraniarz ręką jak bochen spokojnie odpycha Ciotkę i nawet nie przeszkadza jej samodzielnie wywrócić się w błotnistą kałużę. Podnosząc się na kolana Eufrozyna widzi, jak Kwapicha triumfalnie wyciąga jakiś świstek z torebki i podaje panu na bramce.
– A teraz kopia notarialna karty wyborczej!
Słojowa chyba zrezygnowała z zakupów, bo chyłkiem wysuwa się z kolejki, że niby Ciotkę pod łokieć i żeby podnieść. Blada Kwapicha cofa się o krok, ale ochraniarz już torebkę wyrwał, z torebki zaś – resztki zamka, wywala, co było, w błocko i z wody otrząsa jakiś dokument.
– No i proszę. Się głosowało… I na kogo… – Stwierdza spokojnie. Jakiś facecik w burym garniaku wysuwa się z kolejki, pokazuje legitymację. Z bramkarzem biorą zmartwiałą Kwapichę pod ramiona i wciągają w czeluść sklepu.
            Słońce właśnie zaszło, potężna łapa wywiesza od środka kartkę z kulfoniastym „ZAKNIENTE”.
– Pochwalona, pochwalona, Wenera zawsze! – Szepcze Słojowa i drży. Do kościółka? Nie, nie pójdą już dzisiaj. Nieczynny o tej porze. Będą się przemykać na swoją ulicę. Po cichu, po ciemku, na pół ślepe, roztrzęsione, na w pół żywe. Biedne moje trusie, myszki moherowe moje…
*
Zmieniłem zdanie. Nie będą. Gromkie ciotczyne: „No żeż kurwa mać!” budzi pół osiedla, przerażony Dziad Eligiusz zrywa się gdzieś na zatorzu i nawet Xiądz Kanonier we śnie drży.


Marysia poleca także wcześniejsze przygody Ciotki Eufroni w Najbardziej Patryjotycznym z Sandżaków, na przykład: