środa, 27 lipca 2016

(2) Antoni ma krótki


Jak przy niedzieli od rana słońce się rozpaliło, to i do kościółka milej wstawać. Ciotka Eufronia stęknęła cichutko, wystawiła z łóżka najpierw lewą nogę, potem Prawą, jeszcze trochę od snu otępiała, na ślepo wymacała jeden klapek i sięgnęła po pilota. Tu już otrzeźwiała na dobre i jednak ściszyła od razu TW Tkwię, bo o mały włos zapomniałaby o porannej modlitwie. W niedzielę!
Rozwinęła dywanik w kierunku Świętej Nekropolii Vaveloo, łyknęła Forflex bez zapijania i wygięła korpus w pierwszej asanie, zwanej Powitaniem Apollinowej Światłości. Stopy zetknęła razem mimo bólu w haluksach, przysiadła na piętach i wykonała głęboki pokłon, po trzykroć uderzając głową w PCV. Nie wiedzieć czemu, skądś przytoczyła się butelka jakby po occie i Ciotka przy trzecim pokłonie huknęła się w głowę dość mocno. No, chwała Dionizosowi, że się szkło nie posypało, bo sprzątnięte przecież.
– I co się Mamusia tak wygiba? – Dowcipniś stał oparty o framugę, lewą stopę wyciągnął z kubota i czochrał palucha o dres w okolicach Prawego kolana. – Bo jeszcze Mamusia znów jakie nieszczęście wymodli! – Zarechotał i siorbnął ze słoja.
Eufrozyna zmilczała zaczepkę, ale w głębi serca ucieszyła się, że Synuś wrócił wcześniej i to w humorze. Kto wie, może nawet da się wyciągnąć na nabożeństwo? Przyjęła więc jeszcze tylko asany Bohaterom-Cześć-I-Chwała, Prawa A Sprawiedliwa oraz Wembley 1973. Nieuważnie odklepała „Kaczkę Dziwaczkę” i prędko zakończyła modły. Wstała z przyklękiem, podgłośniła poranną audycję TW Tkwię (szło akuratnie niedzielne wydanie „Zsiadłe czy woda spod ogóra?”), poczłapała zaparzyć ziółka.
– Rzuciłbyś wreszcie, Synuś, to świństwo… – Mruknęła Ciotka, widząc, jak jej pociecha, siorbie głośno kawę po – za przeproszeniem Wenery zawsze – turecku. Ale nie stać jej było na prawdziwy gniew, zwłaszcza, kiedy widziała go stojącego tak na środku aneksu kuchennego w aureolach papierosowego dymu, które poranne promienie rozświetlały na kształt aureol, mandorli, migdałowych nimbów, glorii. – Mój Aniołek… – dodała już tylko w myślach, bo nie lubił. Czasem naprawdę martwiła się, w jakim to towarzystwie on się obraca, przecież chyba nie jakichś dilerów, tę kawę chyba od kolegów dostaje? Ale swoją drogą: co to za koledzy tacy? A z drugiej strony: przecież młodość musi się wyszumieć, wyszaleć.
Eufrozyna dorzuciła dwie butelki po Zbyszkokoli do westalki, poruszyła płonący glut koczergą i nastawiła imbryk na fajerkę.
– Jest prąd? – próbowała jakoś zagaić.
– Chyba jak se Mamusia przyniesie. – Zarechotał. – Jak se Mamusia przytarga. – Zarechotał jeszcze głośniej. – Jak se w siatce przyniesie. – Dla pewności zarechotał jeszcze raz, ale się zmęczył i przestał.
Ciotce jak raz zabrakło inwencji, więc uchyliła lufcik i zerwała kilka listków świeżej mięty, która pleniła się w szczelinie tynku. Wrzuciła je do imbryka i po aneksie rozszedł się ożywczy zapach, trochę zaćmiewając nawet kwaśne opary tytoniu i wina „Jabłuszka Wenery zawsze”.
Eufrozyna poczłapała do pokoju Córci i nieśmiało zapukała w szybę.
– No?! – Rozległo się zaspane z drugiej strony, więc po cichu przekręciła gałkę i zajrzała. Czy niskie jeszcze światło, czy co tam, sprawiły, że Andżelika nie wyglądała aż tak zachwycająco, jak kiedy do roboty szła. Ale Serce Matki (choć trochę nerwowo pukające, bo przecież włazi do Córci tak trochę wcześnie i nigdy nie wiadomo) rozpromieniło się. Andżela, kapitan kościelnych czyrliderek i pierwsza tancerka zespołu „Jabłuszka Wenery zawsze” przy MDK-u, nawet z rozmazanymi cieniami i w porozciąganym podkoszulku koszykarskim wydawała się jej spełnieniem jej własnych, trochę już zapomnianych marzeń. Bo Eufrozyna, jak miała piętnaście, bardzo, ale to najbardziej chciała tańczyć w zespole „Ma Zawsze”, w kwiecistych spódnicach, w chustce, spod której zalotnie wysmykiwałby się Złoty Lok, a Złote Warkocze zaś takoż zalotnie, ale miała włosy myszate, a poza tym (poza myszowatymi strąkami) zamiast mieć zawsze, nic nigdy nie miała (niektóre koleżanki z fryzjerczaka miały wcześnie, często, wręcz właśnie zawsze, nawet z takim jednym z III C, Romkiem), więc właściwie to nie za bardzo jest gadać o czym. Ale takie czeskie Maszkary pod oczy zielone-fioletowe i rzęsy czarne-przeczarne, długie, cygańskie, jak „Małgośka mówią mi”, to dalej by czasem chciała jeszcze. Czy to były Masakry?  Były, nie były, i tak za zielone. No, zielono-fioletowe, a i żółte potem pod lewym to Ciotka miała nie raz i nie dwa, i nie trzy, i nie cztery, i nie pięć, i nie sześć, i nie siedem, a co tam, kurwa, będę wypominać. Było, minęło. Trzeba by jednak Antkowi ten krzyż naprostować, może świeżych chryzantem posadzić. Eufrozyna westchnęła, weszła i rozpromieniła się (ale trochę sztucznie, bo za dużo jej się myśli, wspomina, no a poza tym nigdy nic nie wiadomo).
– Pójdziesz z Mamusią do kościółka na Yogę Poranną? – Zapytała niepewnie.
– Przecież miała Mama Nikoli popilnować. Gdzie się Mama wybiera? Ja mam próbę i paznokcie.
*
Tak to w Piaskownicy z Nikolką dzień na ogół szybko mija, „Reality” się poczyta, zdjęcia poogląda, co tam w wielkim świecie słychać. Nikolka, dziecko spokojne, mówi mało, sama się sobą zajmie, w kosmetolożkę pobawi, albo różańcowe odprawia na niby. Jak głośniej czasem krzyknie „W imię Apolla, Sprawiedliwego i Miłosiernego”, to się, bywa, Eufrozyna obudzi przestraszona, „Reality” z piachu podniesie, otrzepie. Ale tak to Nikolcia spokojna, spokojniutka, Aniołek nie Dziecko, chwała Wenerze zawsze.
Przy południu można „Był duda, miał dudy” odmówić, albo dziesiątkę „A ja jestem furman, furman, w domu dziesięć fur mam”. Czasem Nikoletka chce Baba piewa!, to Ciotka zanuci „Będę Brałcie Wałcie Prałacie” albo „Cztery Osimnastki w Mojim Samochodzie”, potem znowu „dziesięć fur mam”. O.
Czasem coś się zagada do kogo, albo i nie. Z tymi młodymi matkami-lewaczkami, gadać nie ma co, one zresztą coś zadzierają nosa przy Ciotce. Wszystkie wyfiokowane jak jakieś – z przeproszeniem Wenery zawsze – ostatnie. Trzymają się ze sobą, o akrylach tylko, tipsach, fitnesach. Nie to nie. Ciotka zresztą dobrotliwa z natury, to jej inni nie przeszkadzają, jak nie imigranci czy islamiści. Czy tam żydki, geje, coś tam. A! – z panem Celestym to Eufrozyna lubi porozmawiać czasem. Nawet – z przeproszeniem Wenery zawsze – pofiltrować ciupeńkę, ale tak niewinnie, nie żeby coś, broń Panie, broń Sylenie, Satyrze broń!
– A był pan, panie Celestku, na dzisiejszej Yodze Świętej?
– Oj, śmieszka z pani, pani Eufrozynko, dobrze pani wie, że ja to nie odpuszczam, choć zdrowie to już nie to, co kiedyś. Zwyrodnienia, wie pani, stawy bolą, do felczera się nie dopcha, na co człowiek tyle lat harował, cholera – z przeproszeniem Wenery zawsze – złodzieje.
– Ano, złodzieje, złodzieje – potwierdza wtedy Ciotka i tak sobie posiedzą, porozpamiętują.
– No, złodzieje, proszę pani, ale co zrobić? Jak ja to mówię, trzeba jakoś żyć – przerywa milczenie pan Celestyn. – Na mnie pora iść, Proboszcz Purchaweczka teraz ma audycję na żywo, pani też polecam. „Na plebanii w Wyszkowie”. Ludzie dzwonią, mówią, co o wszystkim myślą i w ogóle. Opowiedzą czasem, jak się żyje. Jak kradną. Coś się o świecie człowiek dowie, co tam knują. Ujawniają tajne różne spiski. A jeszcze sobie zdążę Dziesiątkę, albo Mendel Gdański odmówić. Za nawrócenie tych wszystkich złych ludzi, feministek. Bo ja, wie pani, wierzę, że ludzie to na ogół dobrzy są, tylko ciemni, błądzą, z niewiedzy często grzeszą, kradną. No to niech będzie pochwalona Wenera zawsze.
– Ano, niech będzie, niech będzie! Szczęść w Borze! – Odpowiada wtedy Ciotka, smutna trochę, że to już.
No ale dziś ta niedziela. Pan Celestyn na sierpniowej pielgrzymce do Aśramu w Częstogrzebiu, sąsiadki na Yodze Świętej, pewnie zresztą już po, z wnukami w Galerii Narodowej, chodzą sobie od stoiska do stoiska, patrzą po „szczękach”, po łóżkach polowych z towarem, kto co w skrzynkach przyniósł, w łubiankach, w bułgarkach. I które boksy w tym tygodniu deskami zabili za naruszanie zakazu handlu w Dzień Świąteczny. Może do fast foodu sobie zajrzą, schabowego z pierogami zjedzą, bigosik, grochóweczkę, zraza z gryczaną. Rozmarzyła się Ciotka, bo głodna odrobinę, prócz ziółek porannych nic dziś w ustach nie miała. Nic to. Adżelcia wróci przecież kiedyś od kosmetyczki (chyba się z koleżankami zagadała, bo cień stacji transformatorowej minął trzepak, i zbliża się do pojemników na segregację opadów; właściwie to zahacza już o plastikowe gąsiory z napisami – „Polskie”, „Obce”, „Koszerne”, „Chleb dla Konia”). Pusto poza tym i trochę smutno, fitnesek nawet, lewaczek, nie ma, pewnie te swoje wegetariańskie mielone mężom (ale czy to w ogóle mężowie są?) smażą. Czytać nie ma co, bo Synuś zapomniał wczoraj nowe „Reality” kupić, a stare to już przeczytane, wszystkie zdjęcia, skandale.
Eufrozyna nerwowa już trochę, bo w brzuchu głośno burczy (dobrze, że pan Celestyn jednak dziś akurat nie przyjdzie), a najgorsze, że ostania Yoga Święta będzie o dwudziestej, a do kościółka kawałek. Ciotka całe życie była kobietą zdecydowaną, a i złość ją trochę bierze. Dużo myśleć nie będzie – cap Nikolkę za rąsię – razem pójdą. Rączynki z piasku otrzepać, foremki-puderniczki, cyboria do reklamówki, idziemy.
Tupczą sobie więc tak we dwie, na trolejbus liczyć nie ma co (przecież zakaz podróży jest w Dzień Świąteczny, trzepnęła się w czoło Ciotka). A zresztą, kto tu trolejbus widział? Pan Celestyn mówi, że znał jednego Falangistę Wyklętego, co miał dziecko z jedną taką ze wsi, której prababka pamiętała trolejbusy z dzieciństwa. Albo grzybobrania, bo to już była starsza kobieta i trochę się jej – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie ten teges. Ale to wszystko – myśli Eufrozyna – bujda na resorach, bo jak Falangista Wyklęty mógł mieć dziecko, a nie mieć ślubu? No nie?
Koło mięsnego pod wezwaniem Narodowych Sił Unasienniania Bydła – taka niespodzianka! Pewnie po nabożeństwie Synuś się z przyjaciółmi zatrzymał. A może, nie daj Panie, udaru dostał, zasłabł w tym upale? Bo coś się o murek oparł, trochę chwiejny jakby. Już się wzięła z portmonetki wysupływać rubelka, żeby kolegów na loda zaprosił (czy jak to młodzież teraz mówi „druta”). I nagle jakby Eufrozynę grom Jowiszowy z Jasnego Nieba nagle, a tak nagle, że nagle po prostu. Bo ten cham, skurwysyn pod murkiem sika. W niedzielę! No, tego to ja cię w domu moim nie uczyłam – gotuje się wszystko w Ciotce Eufroni, a Synuś, jakby nigdy nic, chwiejnie tylko, odwraca się, a zapiąć nie zdąża. Żebyś ty mi przy Kobiecie, przy no po prostu Matce, przy Polce – wściekłość w potulnej zazwyczaj Ciotce kipi.
– Schowaszżemizarazkurwisynietegokiszońca?! – wyrzuca i zaraz za usta się łapie, potem uszy Nikolce zasłania, ale przecież za późno, więc jej choć zasłania oczka, żeby się mała nie gapiła wytrzeszczona, jak Wujek usiłuje mokrego korniszona upchnąć w rozporek. Dobrze, że nie umie czytać jeszcze Nikolcia – zobaczyłaby te wszystkie tatuaże: „polska dla Pokrakuf”, „bug, Honor i włoszczyzna”, „blądynki won z polski!!!”. Petitem dziarane, bo przecież by się to i na Antkowej marchewie nie zmieściło normalnie, ten to miał, a ja z nim Pal Pański, o czym, ja do kurwy nę… - za przeproszeniem Wenery zawsze - …dzy... Opamiętała się równie nagle. Nikolcię do biodra i z laczka w stronę warzywniaka „Jabłuszka Wenery zawsze”, za nim boisko do ustawek i cokół po pomniku tego, no… Małysza. Figurę zdjęli, jak „Reality” ujawniło, że to kalwinista czy islamista. Zdrajca Ojczyzny. Mieli tu postawić Przenajświętszą Figurę Wenery zawsze Kwietnej, ale jeden taki z rady parafialnej sandżaku pieniądze ukradł. Zakamuflowana opcja żydowska. I komu tu ufać.  – Tfu! – Splunęła sobie Ciotka na cokół i trochę jej przeszło wzburzenie, ale zaraz pomyślała, że choć Przenajświętszej Figury nie postawiono, to może sam Postument trochę Święty, w szczelinie nawet mała Brzózka-Samosiejka wyrosła, więc w sumie grzech i chamstwo. Więc wydobyła z rękawa sweterka chusteczkę i co się dało, otarła. I jeszcze chyłkiem wykonała Znak Trykwetru gdzieś w okolicy wątroby. Rozejrzała się, czy nikt nie śledzi, ale tylko na rogu Połockiej i Smoleńskiej, pod Brzozą Wiadomości i Prawdy kłębił się tłumek i orkiestra milicyjna grała „Hiszpański walczyk w sam raz”. Ale to daleko było, a w dodatku akurat nad grupą wiernych zatrzymała się niewielka chmura burzowa i lała niemiłosiernie, prała gradem, pohukiwała piorunami.
– No, idziemy, idziemy do kościółka, gdzie Nikolcia idzie? – zaćwierkała Ciotka.
– A może się pani szanowna napije z pathyjotami chwilowo bezhobotnymi? – Głos dobiegł znikąd, tak jak znikąd zdawała się wysuwać ręka z flaszką w torbie po mrożonce „Jabłuszka Wenery zawsze”. – Kościółek pani szanownej nie ucieknie.
Eufhozyna, tfu!, Eufrozyna wzdrygnęła się, ale prawie od razu zobaczyła, jak za wystającą spoza postumentu ręką dźwiga się jakiś ciężkawy kształt, podtrzymywany pod łokieć przez młodszego nieco osobnika. Siedzieli widać od drugiej strony, w cieniu, i teraz ten starszy, typ trapera w lisiej czapie z ogonem bobrowym z czasów młodej Małgorzaty Braunek, pisgnął się głową o starczące z resztek monumentu narty Małysza, którym nie poradzili dotąd złomiarze. Pisgnął, huknął, przypierdolił, że aż się usiadł znowu na zamczystym dupsku.
– A niechże wobec tego Wszystkich Szanownych Państwa Ma w Swej Opiece Łaskawa Wenera zawsze, której Matka Parała się Syceniem Spragnionych i Głodnych. – Powiedział jakby bez sensu, za to gniewnie, i pomasował się po bermycy.
– Hadziwiłł! – Huknął po wojskowemu. – Dla przyjaciół Dziad Eligiusz. Dyplomowany Dziad Miejski i Pathyjota, Wetehan, Falangista Wyklęty i Guślarz-Wajdelota – na dowód potrząsnął własnohęcznie najwyhaźniej skonsthuowanym urządzeniem, na któhe składały się puszki po Whiskasach, khadzione przewody thakcyjne, chlapacz od Malucha, jakieś hesztki pahasola. Z braku lepszych wytłumaczeń Eufrozyna przyjęła, że to insthument, tfu! instrument muzyczny. Rzeczywiście, jakby dla zaprezentowania swojej profesji, Dziad Eligiusz odśpiewał fragment epickiego poematu o Bitwie z Turkami na Czosnkowym Targu.
Shaala, sojka, sha-a-la!!!!
  Dojrzewaa brzezi-ina!!!… 
– zaczął, ale na szczęścia powstrzymał go ten drugi, młodszy o jakieś dwadzieścia pięć wydań krytycznych podręcznika do historii. Miał na sobie galowy strój Grupy Rekonstrukcyjnej Karcerstwa Polskiego – ciapate spodnie z Bundeswehry, panterkę w kamuflażu Waffen-SS Platanenmuster (wzór 37, rozpoznała Ciotka od razu), Stalhelm M1916 z gwintami na poroże na skroniach. Na piersiach i brzuchu dyndali mu różne ordery – przede wszystkim Eisernes Kreuz za Kampanię Wrześniową i Święty Jerzy pierwszej klasy, ale także grecki „Wincuki Miwirwali”, Krzyż Psiego Pola, naszywka „Iron Maiden” (oryginałka!) i korpusówka Obozu Radykalno-Narciarskiego. Był też owinięty dużą ilością sznurków od mapnika, raportówki, puszki na maskę gazową, lornetki, noktowizora,  dalmierza i lunchboxu, gdzie mu mama napchała kanapek i piciu, choć miał oryginalną manierkę Deutsches Afrikakorps. Sznurowadło mu się rozwiązało od adidasa, jak się przedstawiał, i prawie rymnął.
– Michał Jerzy, Dwojga Imion, Wasyli Hermann Gwido Juda Tadeusz Maria, chwileczkę, acha, Jezus Maria Teresa Gustaw Konrad Henryk Baruch Jan z Oleju Stęk, herbu Sadzawa. Pseudonim „Krwawy Mściciel Ojczyzny”, a także „Kobra-Kobretti”. Członek Zastępowy Małopolskiej Spójni Młodzieży Wszechpłockiej.
– A nazwiska pana nie dosłyszałam? – Speszona Ciotka walnęła fo-pa.
– A pani na co nazwisko? Z ubecji pani czy jak? Te Wu? Zhesztą powiedział – Stęk. A dla znajomych to wystahczy Wasyl, bo łatwiej spamiętać. – Poburczał Dziad. – Napije się w końcu, czy nie? – Zakończył uprzejmiej.
Z wdzięcznością przyjęła Ciotka Eufronia torebkę po mrożonce, otarła wystającą szyjkę mankietem i siorbła głębszego.
– Kur… miało jej się już wyrwać, ale jednak opamiętała się, a może przypomniała sobie o Nikolci trochę zlęknionej i przyklejonej do jej Prawej nogi, w garściach ściskającej babciną spódnicę. – No dziękuję panom. Mocna, nie powiem, mocna. – A jeśli można spytać, co tu panowie robicie pod Małyszem, zamiast pod Święty Gaj Brzozowy się udać, gdzie, widzę, uroczystość Państwowa i Patryjotyczna?
– A tak – Dziad Eligiusz trochę zmarkotniał – tak, właśnie. Tygodnica się odbywa beze mnie, bez wetehana, któhy własną piehsią po phostu Nahodu, niech mnie diabli, kiedy kłamię, dla przykładu w 1968 w Czechosłowacji, a bywało się, bywało tu i tam… Ale co zhobić, co zhobić, złodzieje. Złe, phoszę panią, języki. Tehaz się tak pohobiło. Jak księża wszystkim rządzą, to hóżnym tam babom posłuch dają. Bab się słuchają, bo sami nie mają, chłe, chłe, co, Wasylku, co? No i taka jedna na mnie nadała, bo zła, że jej Piaskownicę psem – za przephoszeniem Wenehy zawsze – zabhudziłem. A nie był mój, tylko Ślepego. Też Wyklęty, tylko z KBW. Ale nie mój pies, a babsko się uwzięło i nagadało, że skhobanki hobię. A hobię, hobię, jak mam nie hobić, jak się liszaj na pięcie zalęgnął, skhobać trzeba?! No i masz, w Ogłoszeniach Pahafijańskich podali, że jestem pehsona non ghata (pewnie, że jeszcze nie taka ghata!), a może nawet podtępiony. Chamstwo, mówię pani. Ledwie człowiek pięćdziesiątkę przekhoczy, zahaz że podtępiony. A tu – pokazał, gdzie – umysł, phoszę pani, jak brzytwa. A! – Rozżalił się ostatecznie.  – Złodzieje i tyle.
– Gówno prawda! – Ryknął niespodzianie kołchoźnik wprost nad ich głowami, na prowizorycznym słupie telefonu polowego. – Gówno prawda, Radziwiłł! W młodniaku Milicja Fidelis cię nakryła, jak Brzezinę rąbałeś, żeby sobie na działkach w kozie palić. Dam ci ja zaraz złodziei! Ty sam złodziej! I jeszcze świętokradca! – Zachrypiała szczekaczka głosem Proboszcza Purchaweczki i zamilkła.
– No, a ja tu z Wujkiem po Solidarności. – Dodał niepewnie Wszechpłotczak, zezując na głośnik. – Komu jak komu, ale Wujowi zginąć nie można dać. Ta sam krew Aryjska. Te same geny. Już naukowcy dowiedli… Naukowo jest udowodnione. Pieśni sobie pośpiewamy, wypije się coś, z daleka święto poobserwujemy, potem na ryby – wyciągnął wędzisko zza postumentu.
– „Jeszcze płotka nie zgineeeea” – zaintonował, a Dziad Eligiusz dołączył fałszywie, zrywając się na baczność, przy czym znowu pisgnął się w palnik nartą od Małysza i z hukiem klapnął na zad.
– Aaaaa! – zabulgotało coś jeszcze w kołchoźniku. – Teraz to na ryby. No dobra, już dobra. Tylko wara od księżych stawów, złodzieje!
– Złodzieje, złodzieje. – Zgodzili się Dziad Eligiusz z Wasylem pokornie.
Na Ciotkę nikt już uwagi nie zwracał, więc chwyciła Nikoletkę za rąsię i podreptały dalej.
– A palec to z buzi wyjmij, Nikolcia. Nie wypada takiej pannicy, wstyd – prawie piętnaście lat masz!
*
Słońce już, kurwa, ostatnich kresów nieba dochodziło – wyyyy-róć! Mowa Ojczysta niechaj będzie Czysta i Szlachetna, Cześć i Chwała, ażeby każdy, kto usłyszy Słowo, wiedział, o co kaman, a brzydkie wyrazy świadczą tylko o tych, co ich używają – myślała Eufrozyna, dysząc ciężko. Wartości, wartości! A więc, Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło, ale jednak pokażcie mi takiego, co po takim dniu, doczłapawszy się na wieczór do kościółka, pocałowałby klamę i się nie wkurwił jak jasna cholera. I taka kartka na drzwiach: „Drodzy w Apollinowej Miłości Bracia i Siostry! Przypominamy, że na mocy rozporządzenia Jego Eminencji Archijereja Staurosa-Hodżdży Toruńskiego z dnia takiego to a takiego, we wszystkich parafiach naszego sandżaku obowiązuje od nocy onegdajszej kalendarz juliański, w związku z czym Najświętsza Yoga dzisiejsza odbyła się dwa tygodnie temu. Osoby z nieobecnością zobowiązane są do odpracowania jej na dodatkowym czynie przy ozdabianiu Świątyni. Styropian, klej biurowy i nożyczki przynosimy we własnym zakresie. Szczęść w Barze. Podpisano: X. Kanonier, Protopop i Mufti Kościółka pod Wezwaniem Młodzianków Smoleńskich, JM Tadeusz Muchomorek-Żwirek”. Na pierwszym miejscu czarnej listy figurowało nazwisko Ciotki.
– Kurwa! – bez najmniejszej żenady powiedziała Ciotka Eufronia. Echo poniosło słowa, w zapadającym zmierzchu zapaliły się reflektory punktowe oświetlając Placyk Przykościółkowy i oślepiając Ciotkę.
– Nikola, wracamy!
*
Kiedy dreptu-człaptu przekradały się z powrotem przez osiedle, przemykając truchcikiem od śmietnika do warzywniaka, i od przedszkola do monopola, Eufrozyna starała się zachować czujność. Nikolce powiedziała, że bawią się w Prawdziwych Powstańców, ale tak naprawdę bała się zboczeńca-ekshibicjonisty, co grasował w okolicy. Tego dnia dość się już Wnusia naoglądała, Ciotce zaś też do szczęścia brakowało tylko jakiegoś lewaka z ogórasem na wierzchu dresa. I może przez tę czujność Ciotka Eufronia dostrzegła w porę dwa cienie w ciemnościach zbiegu Połockiej i Smoleńskiej. Jeden podtrzymywał za pień Świętą Brzozę, drugi zaś – ale przecież to Dziad Eligiusz i Wasyl, synowiec jego! – drugi więc, a był to Pensjonowany Falangista Hadziwiłł, już, już unosił siekierę, żeby zadać kolejny świętokradczy cios. Kozła do piłowania i nosiłki na drewno mieli przygotowane. I jak tu być spokojną?
– Staaaać! Zaraz mi zostaw to Drzewo, złodzieju! Ludzieee! Ludzieee! Na pomoc! Złodzieje! – ryknęła Ciotka z samej głębi swego całodziennego utrudzenia, zmęczenia, głodu i – sama to przed sobą przyznać umiała – kurwicy bladej.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – entuzjastycznie rozdarła się Nikolka i były to jej pierwsze tego dnia słowa. Cud Widomy i Ręka Boska.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – rozlegało się z coraz to nowych okien, blask łuczyw, świec, lamp naftowych, fanarów i karbidówek rozświetlał kolejne bloki.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – skandował podekscytowany tłum, wylewający się z klatek, a po części i ze ssypów blokowiska.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – krzyczeli zgodnie ogłupiali Dziad z Wasylem, Dwojga Imion, Kobrettim, których tłuszcza wypchnęła na czoło pochodu i prąc z tyłu niosła ku Centrum Miasta, gdzie świeciły kolorowe neony Zgromadzenia Narodowego i Baru Sejmowego. „O, a w centrum nie ma przerwy w dostawie prądu.” – Pomyślała Ciotka od rzeczy, ale tłum już tratował resztki brzozowego pnia i wywracał palisadę wokół Drzewka Wolności. Spośród połamanych gałęzi, które pachniały mocno w tę sierpniową noc, próbowała wydostać się Miłosierna Wenera zawsze, krzycząc coś, co ginęło w ogólnym harmidrze, ale jakaś starsza pani przylała jej Różańcem Krucjatowym jak korbaczem i ta niezauważona przez nikogo, z okiem podbitym i skrwawionym nosem, osunęła się w kipiel listowia tratowanego tysiącem stóp.
– A w dupę z tym wszystkim! – Ciotka nie miała się już zamiaru hamować tej nocy. – Nikola! Zapierdalaj do domu, wodę nastaw na zioła, melisa rośnie koło zsypu. Ale już!
I w tym momencie napatoczył się ekshibicjonista. Na swoje nieszczęście.
Eufrozyna spojrzała bez zainteresowania na jego śmiesznego kiszoniaka, „polska dla buraków” – nie doczytała dziary w ciemności i tym razem sprawę potraktowała krótko.
– Remigiusz, za kwadrans w twoim pokoju porządek ma być, aż zaświeci. Zero chlania przez tydzień, kolegom podziękujesz. Masz szlaban na Ekstraklasę, a od jutra meldujesz się codziennie za mnie w kościółku na czynie społecznym. Styropian, klej biurowy i nożyczki przynosisz we własnym zakresie.
– Ale co?! Mamusia, na żartach się nie zna? – próbował jeszcze Dowcipniś, ale Ciotka Eufrozyna nie za darmo prezesuje Babkom-Polkom naszego sandżaku:
– Do domu, skurwysynie, bo ci dupę zamienię w polskie Termopile!

 26 lipca 2016 r.

*

Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:

(1) Antoni ma długi

(3) Bibuła

(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz