Jak przy niedzieli od rana słońce się rozpaliło, to i do kościółka milej wstawać. Ciotka Eufronia stęknęła cichutko, wystawiła z łóżka najpierw lewą nogę, potem Prawą, jeszcze trochę od snu otępiała, na ślepo wymacała jeden klapek i sięgnęła po pilota. Tu już otrzeźwiała na dobre i jednak ściszyła od razu TW Tkwię, bo o mały włos zapomniałaby o porannej modlitwie. W niedzielę!
Rozwinęła dywanik w kierunku Świętej Nekropolii Vaveloo,
łyknęła Forflex bez zapijania i wygięła korpus w pierwszej asanie, zwanej Powitaniem Apollinowej Światłości. Stopy zetknęła razem mimo bólu w haluksach,
przysiadła na piętach i wykonała głęboki pokłon, po trzykroć uderzając głową w PCV.
Nie wiedzieć czemu, skądś przytoczyła się butelka jakby po occie i Ciotka przy
trzecim pokłonie huknęła się w głowę dość mocno. No, chwała Dionizosowi, że się
szkło nie posypało, bo sprzątnięte przecież.
– I co się Mamusia tak wygiba? – Dowcipniś stał oparty o
framugę, lewą stopę wyciągnął z kubota i czochrał palucha o dres w okolicach
Prawego kolana. – Bo jeszcze Mamusia znów jakie nieszczęście wymodli! –
Zarechotał i siorbnął ze słoja.
Eufrozyna zmilczała zaczepkę, ale w głębi serca ucieszyła
się, że Synuś wrócił wcześniej i to w humorze. Kto wie, może nawet da się
wyciągnąć na nabożeństwo? Przyjęła więc jeszcze tylko asany
Bohaterom-Cześć-I-Chwała, Prawa A Sprawiedliwa oraz Wembley 1973. Nieuważnie
odklepała „Kaczkę Dziwaczkę” i prędko zakończyła modły. Wstała z przyklękiem,
podgłośniła poranną audycję TW Tkwię (szło akuratnie niedzielne wydanie
„Zsiadłe czy woda spod ogóra?”), poczłapała zaparzyć ziółka.
– Rzuciłbyś wreszcie, Synuś, to świństwo… – Mruknęła Ciotka,
widząc, jak jej pociecha, siorbie głośno kawę po – za przeproszeniem Wenery
zawsze – turecku. Ale nie stać jej było na prawdziwy gniew, zwłaszcza, kiedy
widziała go stojącego tak na środku aneksu kuchennego w aureolach papierosowego
dymu, które poranne promienie rozświetlały na kształt aureol, mandorli,
migdałowych nimbów, glorii. – Mój Aniołek… – dodała już tylko w myślach, bo nie
lubił. Czasem naprawdę martwiła się, w jakim to towarzystwie on się obraca,
przecież chyba nie jakichś dilerów, tę kawę chyba od kolegów dostaje? Ale swoją
drogą: co to za koledzy tacy? A z drugiej strony: przecież młodość musi się
wyszumieć, wyszaleć.
Eufrozyna dorzuciła dwie butelki po Zbyszkokoli do westalki,
poruszyła płonący glut koczergą i nastawiła imbryk na fajerkę.
– Jest prąd? – próbowała jakoś zagaić.
– Chyba jak se Mamusia przyniesie. – Zarechotał. – Jak se
Mamusia przytarga. – Zarechotał jeszcze głośniej. – Jak se w siatce przyniesie.
– Dla pewności zarechotał jeszcze raz, ale się zmęczył i przestał.
Ciotce jak raz zabrakło inwencji, więc uchyliła lufcik i
zerwała kilka listków świeżej mięty, która pleniła się w szczelinie tynku.
Wrzuciła je do imbryka i po aneksie rozszedł się ożywczy zapach, trochę
zaćmiewając nawet kwaśne opary tytoniu i wina „Jabłuszka Wenery zawsze”.
Eufrozyna poczłapała do pokoju Córci i nieśmiało zapukała w
szybę.
– No?! – Rozległo się zaspane z drugiej strony, więc po
cichu przekręciła gałkę i zajrzała. Czy niskie jeszcze światło, czy co tam,
sprawiły, że Andżelika nie wyglądała aż tak zachwycająco, jak kiedy do roboty
szła. Ale Serce Matki (choć trochę nerwowo pukające, bo przecież włazi do Córci
tak trochę wcześnie i nigdy nie wiadomo) rozpromieniło się. Andżela, kapitan
kościelnych czyrliderek i pierwsza tancerka zespołu „Jabłuszka Wenery zawsze” przy
MDK-u, nawet z rozmazanymi cieniami i w porozciąganym podkoszulku koszykarskim
wydawała się jej spełnieniem jej własnych, trochę już zapomnianych marzeń. Bo
Eufrozyna, jak miała piętnaście, bardzo, ale to najbardziej chciała tańczyć w
zespole „Ma Zawsze”, w kwiecistych spódnicach, w chustce, spod której zalotnie
wysmykiwałby się Złoty Lok, a Złote Warkocze zaś takoż zalotnie, ale miała
włosy myszate, a poza tym (poza myszowatymi strąkami) zamiast mieć zawsze, nic
nigdy nie miała (niektóre koleżanki z fryzjerczaka miały wcześnie, często, wręcz
właśnie zawsze, nawet z takim jednym z III C, Romkiem), więc właściwie to nie
za bardzo jest gadać o czym. Ale takie czeskie Maszkary pod oczy
zielone-fioletowe i rzęsy czarne-przeczarne, długie, cygańskie, jak „Małgośka
mówią mi”, to dalej by czasem chciała jeszcze. Czy to były Masakry? Były, nie były, i tak za zielone. No,
zielono-fioletowe, a i żółte potem pod lewym to Ciotka miała nie raz i nie dwa,
i nie trzy, i nie cztery, i nie pięć, i nie sześć, i nie siedem, a co tam,
kurwa, będę wypominać. Było, minęło. Trzeba by jednak Antkowi ten krzyż
naprostować, może świeżych chryzantem posadzić. Eufrozyna westchnęła, weszła i rozpromieniła
się (ale trochę sztucznie, bo za dużo jej się myśli, wspomina, no a poza tym
nigdy nic nie wiadomo).
– Pójdziesz z Mamusią do kościółka na Yogę Poranną? –
Zapytała niepewnie.
– Przecież miała Mama Nikoli popilnować. Gdzie się Mama
wybiera? Ja mam próbę i paznokcie.
*
Tak to w Piaskownicy z Nikolką dzień
na ogół szybko mija, „Reality” się poczyta, zdjęcia poogląda, co tam w wielkim
świecie słychać. Nikolka, dziecko spokojne, mówi mało, sama się sobą zajmie, w
kosmetolożkę pobawi, albo różańcowe odprawia na niby. Jak głośniej czasem
krzyknie „W imię Apolla, Sprawiedliwego i Miłosiernego”, to się, bywa,
Eufrozyna obudzi przestraszona, „Reality” z piachu podniesie, otrzepie. Ale tak
to Nikolcia spokojna, spokojniutka, Aniołek nie Dziecko, chwała Wenerze zawsze.
Przy południu można „Był duda, miał dudy” odmówić, albo
dziesiątkę „A ja jestem furman, furman, w domu dziesięć fur mam”. Czasem
Nikoletka chce Baba piewa!, to Ciotka zanuci „Będę Brałcie Wałcie Prałacie”
albo „Cztery Osimnastki w Mojim Samochodzie”, potem znowu „dziesięć fur mam”. O.
Czasem coś się zagada do kogo, albo i nie. Z tymi młodymi
matkami-lewaczkami, gadać nie ma co, one zresztą coś zadzierają nosa przy Ciotce.
Wszystkie wyfiokowane jak jakieś – z przeproszeniem Wenery zawsze – ostatnie. Trzymają
się ze sobą, o akrylach tylko, tipsach, fitnesach. Nie to nie. Ciotka zresztą
dobrotliwa z natury, to jej inni nie przeszkadzają, jak nie imigranci czy
islamiści. Czy tam żydki, geje, coś tam. A! – z panem Celestym to Eufrozyna
lubi porozmawiać czasem. Nawet – z przeproszeniem Wenery zawsze – pofiltrować
ciupeńkę, ale tak niewinnie, nie żeby coś, broń Panie, broń Sylenie, Satyrze
broń!
– A był pan, panie Celestku, na dzisiejszej Yodze Świętej?
– Oj, śmieszka z pani, pani Eufrozynko, dobrze pani wie, że
ja to nie odpuszczam, choć zdrowie to już nie to, co kiedyś. Zwyrodnienia, wie
pani, stawy bolą, do felczera się nie dopcha, na co człowiek tyle lat harował,
cholera – z przeproszeniem Wenery zawsze – złodzieje.
– Ano, złodzieje, złodzieje – potwierdza wtedy Ciotka i tak
sobie posiedzą, porozpamiętują.
– No, złodzieje, proszę pani, ale co zrobić? Jak ja to
mówię, trzeba jakoś żyć – przerywa milczenie pan Celestyn. – Na mnie pora iść, Proboszcz
Purchaweczka teraz ma audycję na żywo, pani też polecam. „Na plebanii w
Wyszkowie”. Ludzie dzwonią, mówią, co o wszystkim myślą i w ogóle. Opowiedzą
czasem, jak się żyje. Jak kradną. Coś się o świecie człowiek dowie, co tam
knują. Ujawniają tajne różne spiski. A jeszcze sobie zdążę Dziesiątkę, albo Mendel
Gdański odmówić. Za nawrócenie tych wszystkich złych ludzi, feministek. Bo ja,
wie pani, wierzę, że ludzie to na ogół dobrzy są, tylko ciemni, błądzą, z
niewiedzy często grzeszą, kradną. No to niech będzie pochwalona Wenera zawsze.
– Ano, niech będzie, niech będzie! Szczęść w Borze! –
Odpowiada wtedy Ciotka, smutna trochę, że to już.
No ale dziś ta niedziela. Pan Celestyn na sierpniowej pielgrzymce
do Aśramu w Częstogrzebiu, sąsiadki na Yodze Świętej, pewnie zresztą już po, z
wnukami w Galerii Narodowej, chodzą sobie od stoiska do stoiska, patrzą po
„szczękach”, po łóżkach polowych z towarem, kto co w skrzynkach przyniósł, w
łubiankach, w bułgarkach. I które boksy w tym tygodniu deskami zabili za naruszanie
zakazu handlu w Dzień Świąteczny. Może do fast foodu sobie zajrzą, schabowego z
pierogami zjedzą, bigosik, grochóweczkę, zraza z gryczaną. Rozmarzyła się
Ciotka, bo głodna odrobinę, prócz ziółek porannych nic dziś w ustach nie miała.
Nic to. Adżelcia wróci przecież kiedyś od kosmetyczki (chyba się z koleżankami
zagadała, bo cień stacji transformatorowej minął trzepak, i zbliża się do
pojemników na segregację opadów; właściwie to zahacza już o plastikowe gąsiory
z napisami – „Polskie”, „Obce”, „Koszerne”, „Chleb dla Konia”). Pusto poza tym
i trochę smutno, fitnesek nawet, lewaczek, nie ma, pewnie te swoje
wegetariańskie mielone mężom (ale czy to w ogóle mężowie są?) smażą. Czytać nie
ma co, bo Synuś zapomniał wczoraj nowe „Reality” kupić, a stare to już
przeczytane, wszystkie zdjęcia, skandale.
Eufrozyna nerwowa już trochę, bo w brzuchu głośno burczy
(dobrze, że pan Celestyn jednak dziś akurat nie przyjdzie), a najgorsze, że
ostania Yoga Święta będzie o dwudziestej, a do kościółka kawałek. Ciotka całe
życie była kobietą zdecydowaną, a i złość ją trochę bierze. Dużo myśleć nie
będzie – cap Nikolkę za rąsię – razem pójdą. Rączynki z piasku otrzepać,
foremki-puderniczki, cyboria do reklamówki, idziemy.
Tupczą sobie więc tak we dwie, na trolejbus liczyć nie ma co
(przecież zakaz podróży jest w Dzień Świąteczny, trzepnęła się w czoło Ciotka).
A zresztą, kto tu trolejbus widział? Pan Celestyn mówi, że znał jednego
Falangistę Wyklętego, co miał dziecko z jedną taką ze wsi, której prababka
pamiętała trolejbusy z dzieciństwa. Albo grzybobrania, bo to już była starsza
kobieta i trochę się jej – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie ten teges. Ale
to wszystko – myśli Eufrozyna – bujda na resorach, bo jak Falangista Wyklęty
mógł mieć dziecko, a nie mieć ślubu? No nie?
Koło mięsnego pod wezwaniem Narodowych Sił Unasienniania
Bydła – taka niespodzianka! Pewnie po nabożeństwie Synuś się z przyjaciółmi
zatrzymał. A może, nie daj Panie, udaru dostał, zasłabł w tym upale? Bo coś się
o murek oparł, trochę chwiejny jakby. Już się wzięła z portmonetki wysupływać
rubelka, żeby kolegów na loda zaprosił (czy jak to młodzież teraz mówi
„druta”). I nagle jakby Eufrozynę grom Jowiszowy z Jasnego Nieba nagle, a tak
nagle, że nagle po prostu. Bo ten cham, skurwysyn pod murkiem sika. W niedzielę!
No, tego to ja cię w domu moim nie uczyłam – gotuje się wszystko w Ciotce
Eufroni, a Synuś, jakby nigdy nic, chwiejnie tylko, odwraca się, a zapiąć nie
zdąża. Żebyś ty mi przy Kobiecie, przy no po prostu Matce, przy Polce –
wściekłość w potulnej zazwyczaj Ciotce kipi.
– Schowaszżemizarazkurwisynietegokiszońca?! – wyrzuca i
zaraz za usta się łapie, potem uszy Nikolce zasłania, ale przecież za późno,
więc jej choć zasłania oczka, żeby się mała nie gapiła wytrzeszczona, jak Wujek
usiłuje mokrego korniszona upchnąć w rozporek. Dobrze, że nie umie czytać
jeszcze Nikolcia – zobaczyłaby te wszystkie tatuaże: „polska dla Pokrakuf”,
„bug, Honor i włoszczyzna”, „blądynki won z polski!!!”. Petitem dziarane, bo
przecież by się to i na Antkowej marchewie nie zmieściło normalnie, ten to
miał, a ja z nim Pal Pański, o czym, ja do kurwy nę… - za przeproszeniem Wenery
zawsze - …dzy... Opamiętała się równie nagle. Nikolcię do biodra i z laczka w
stronę warzywniaka „Jabłuszka Wenery zawsze”, za nim boisko do ustawek i cokół
po pomniku tego, no… Małysza. Figurę zdjęli, jak „Reality” ujawniło, że to
kalwinista czy islamista. Zdrajca Ojczyzny. Mieli tu postawić Przenajświętszą
Figurę Wenery zawsze Kwietnej, ale jeden taki z rady parafialnej sandżaku
pieniądze ukradł. Zakamuflowana opcja żydowska. I komu tu ufać. – Tfu! – Splunęła sobie Ciotka na cokół i
trochę jej przeszło wzburzenie, ale zaraz pomyślała, że choć Przenajświętszej
Figury nie postawiono, to może sam Postument trochę Święty, w szczelinie nawet
mała Brzózka-Samosiejka wyrosła, więc w sumie grzech i chamstwo. Więc wydobyła
z rękawa sweterka chusteczkę i co się dało, otarła. I jeszcze chyłkiem wykonała
Znak Trykwetru gdzieś w okolicy wątroby. Rozejrzała się, czy nikt nie śledzi,
ale tylko na rogu Połockiej i Smoleńskiej, pod Brzozą Wiadomości i Prawdy kłębił
się tłumek i orkiestra milicyjna grała „Hiszpański walczyk w sam raz”. Ale to
daleko było, a w dodatku akurat nad grupą wiernych zatrzymała się niewielka
chmura burzowa i lała niemiłosiernie, prała gradem, pohukiwała piorunami.
– No, idziemy, idziemy do kościółka, gdzie Nikolcia idzie? –
zaćwierkała Ciotka.
– A może się pani szanowna napije z pathyjotami chwilowo bezhobotnymi?
– Głos dobiegł znikąd, tak jak znikąd zdawała się wysuwać ręka z flaszką w
torbie po mrożonce „Jabłuszka Wenery zawsze”. – Kościółek pani szanownej nie
ucieknie.
Eufhozyna, tfu!, Eufrozyna wzdrygnęła się, ale prawie od
razu zobaczyła, jak za wystającą spoza postumentu ręką dźwiga się jakiś ciężkawy
kształt, podtrzymywany pod łokieć przez młodszego nieco osobnika. Siedzieli
widać od drugiej strony, w cieniu, i teraz ten starszy, typ trapera w lisiej
czapie z ogonem bobrowym z czasów młodej Małgorzaty Braunek, pisgnął się głową
o starczące z resztek monumentu narty Małysza, którym nie poradzili dotąd
złomiarze. Pisgnął, huknął, przypierdolił, że aż się usiadł znowu na zamczystym
dupsku.
– A niechże wobec tego Wszystkich Szanownych Państwa Ma w Swej
Opiece Łaskawa Wenera zawsze, której Matka Parała się Syceniem Spragnionych i
Głodnych. – Powiedział jakby bez sensu, za to gniewnie, i pomasował się po
bermycy.
– Hadziwiłł! – Huknął po wojskowemu. – Dla przyjaciół Dziad
Eligiusz. Dyplomowany Dziad Miejski i Pathyjota, Wetehan, Falangista Wyklęty i
Guślarz-Wajdelota – na dowód potrząsnął własnohęcznie najwyhaźniej skonsthuowanym
urządzeniem, na któhe składały się puszki po Whiskasach, khadzione przewody thakcyjne,
chlapacz od Malucha, jakieś hesztki pahasola. Z braku lepszych wytłumaczeń
Eufrozyna przyjęła, że to insthument, tfu! instrument muzyczny. Rzeczywiście,
jakby dla zaprezentowania swojej profesji, Dziad Eligiusz odśpiewał fragment
epickiego poematu o Bitwie z Turkami na Czosnkowym Targu.
Shaala, sojka, sha-a-la!!!!
Dojrzewaa brzezi-ina!!!…
– zaczął, ale na szczęścia powstrzymał
go ten drugi, młodszy o jakieś dwadzieścia pięć wydań krytycznych podręcznika
do historii. Miał na sobie galowy strój Grupy Rekonstrukcyjnej Karcerstwa
Polskiego – ciapate spodnie z Bundeswehry, panterkę w kamuflażu Waffen-SS Platanenmuster
(wzór 37, rozpoznała Ciotka od razu), Stalhelm M1916 z gwintami na poroże na
skroniach. Na piersiach i brzuchu dyndali mu różne ordery – przede wszystkim Eisernes
Kreuz za Kampanię Wrześniową i Święty Jerzy pierwszej klasy, ale także grecki
„Wincuki Miwirwali”, Krzyż Psiego Pola, naszywka „Iron Maiden” (oryginałka!) i
korpusówka Obozu Radykalno-Narciarskiego. Był też owinięty dużą ilością
sznurków od mapnika, raportówki, puszki na maskę gazową, lornetki, noktowizora,
dalmierza i lunchboxu, gdzie mu mama
napchała kanapek i piciu, choć miał oryginalną manierkę Deutsches Afrikakorps. Sznurowadło
mu się rozwiązało od adidasa, jak się przedstawiał, i prawie rymnął.
– Michał Jerzy, Dwojga Imion, Wasyli Hermann Gwido Juda
Tadeusz Maria, chwileczkę, acha, Jezus Maria Teresa Gustaw Konrad Henryk Baruch
Jan z Oleju Stęk, herbu Sadzawa. Pseudonim „Krwawy Mściciel Ojczyzny”, a także
„Kobra-Kobretti”. Członek Zastępowy Małopolskiej Spójni Młodzieży
Wszechpłockiej.
– A nazwiska pana nie dosłyszałam? – Speszona Ciotka walnęła
fo-pa.
– A pani na co nazwisko? Z ubecji pani czy jak? Te Wu?
Zhesztą powiedział – Stęk. A dla znajomych to wystahczy Wasyl, bo łatwiej
spamiętać. – Poburczał Dziad. – Napije się w końcu, czy nie? – Zakończył
uprzejmiej.
Z wdzięcznością przyjęła Ciotka Eufronia torebkę po
mrożonce, otarła wystającą szyjkę mankietem i siorbła głębszego.
– Kur… miało jej się już wyrwać, ale jednak opamiętała się,
a może przypomniała sobie o Nikolci trochę zlęknionej i przyklejonej do jej
Prawej nogi, w garściach ściskającej babciną spódnicę. – No dziękuję panom.
Mocna, nie powiem, mocna. – A jeśli można spytać, co tu panowie robicie pod
Małyszem, zamiast pod Święty Gaj Brzozowy się udać, gdzie, widzę, uroczystość
Państwowa i Patryjotyczna?
– A tak – Dziad Eligiusz trochę zmarkotniał – tak, właśnie.
Tygodnica się odbywa beze mnie, bez wetehana, któhy własną piehsią po phostu
Nahodu, niech mnie diabli, kiedy kłamię, dla przykładu w 1968 w Czechosłowacji,
a bywało się, bywało tu i tam… Ale co zhobić, co zhobić, złodzieje. Złe, phoszę
panią, języki. Tehaz się tak pohobiło. Jak księża wszystkim rządzą, to hóżnym
tam babom posłuch dają. Bab się słuchają, bo sami nie mają, chłe, chłe, co,
Wasylku, co? No i taka jedna na mnie nadała, bo zła, że jej Piaskownicę psem –
za przephoszeniem Wenehy zawsze – zabhudziłem. A nie był mój, tylko Ślepego. Też
Wyklęty, tylko z KBW. Ale nie mój pies, a babsko się uwzięło i nagadało, że
skhobanki hobię. A hobię, hobię, jak mam nie hobić, jak się liszaj na pięcie
zalęgnął, skhobać trzeba?! No i masz, w Ogłoszeniach Pahafijańskich podali, że
jestem pehsona non ghata (pewnie, że jeszcze nie taka ghata!), a może nawet
podtępiony. Chamstwo, mówię pani. Ledwie człowiek pięćdziesiątkę przekhoczy,
zahaz że podtępiony. A tu – pokazał, gdzie – umysł, phoszę pani, jak brzytwa. A!
– Rozżalił się ostatecznie. – Złodzieje
i tyle.
– Gówno prawda! – Ryknął niespodzianie kołchoźnik wprost nad
ich głowami, na prowizorycznym słupie telefonu polowego. – Gówno prawda,
Radziwiłł! W młodniaku Milicja Fidelis cię nakryła, jak Brzezinę rąbałeś, żeby
sobie na działkach w kozie palić. Dam ci ja zaraz złodziei! Ty sam złodziej! I
jeszcze świętokradca! – Zachrypiała szczekaczka głosem Proboszcza Purchaweczki
i zamilkła.
– No, a ja tu z Wujkiem po Solidarności. – Dodał niepewnie Wszechpłotczak,
zezując na głośnik. – Komu jak komu, ale Wujowi zginąć nie można dać. Ta sam
krew Aryjska. Te same geny. Już naukowcy dowiedli… Naukowo jest udowodnione.
Pieśni sobie pośpiewamy, wypije się coś, z daleka święto poobserwujemy, potem
na ryby – wyciągnął wędzisko zza postumentu.
– „Jeszcze płotka nie zgineeeea” – zaintonował, a Dziad
Eligiusz dołączył fałszywie, zrywając się na baczność, przy czym znowu pisgnął
się w palnik nartą od Małysza i z hukiem klapnął na zad.
– Aaaaa! – zabulgotało coś jeszcze w kołchoźniku. – Teraz to
na ryby. No dobra, już dobra. Tylko wara od księżych stawów, złodzieje!
– Złodzieje, złodzieje. – Zgodzili się Dziad Eligiusz z
Wasylem pokornie.
Na Ciotkę nikt już uwagi nie zwracał, więc chwyciła
Nikoletkę za rąsię i podreptały dalej.
– A palec to z buzi wyjmij, Nikolcia. Nie wypada takiej
pannicy, wstyd – prawie piętnaście lat masz!
*
Słońce już, kurwa, ostatnich kresów
nieba dochodziło – wyyyy-róć! Mowa Ojczysta niechaj będzie Czysta i Szlachetna,
Cześć i Chwała, ażeby każdy, kto usłyszy Słowo, wiedział, o co kaman, a
brzydkie wyrazy świadczą tylko o tych, co ich używają – myślała Eufrozyna,
dysząc ciężko. Wartości, wartości! A więc, Słońce już ostatnich kresów nieba
dochodziło, ale jednak pokażcie mi takiego, co po takim dniu, doczłapawszy się
na wieczór do kościółka, pocałowałby klamę i się nie wkurwił jak jasna cholera.
I taka kartka na drzwiach: „Drodzy w Apollinowej Miłości Bracia i Siostry!
Przypominamy, że na mocy rozporządzenia Jego Eminencji Archijereja
Staurosa-Hodżdży Toruńskiego z dnia takiego to a takiego, we wszystkich
parafiach naszego sandżaku obowiązuje od nocy onegdajszej kalendarz juliański,
w związku z czym Najświętsza Yoga dzisiejsza odbyła się dwa tygodnie temu.
Osoby z nieobecnością zobowiązane są do odpracowania jej na dodatkowym czynie
przy ozdabianiu Świątyni. Styropian, klej biurowy i nożyczki przynosimy we
własnym zakresie. Szczęść w Barze. Podpisano: X. Kanonier, Protopop i Mufti
Kościółka pod Wezwaniem Młodzianków Smoleńskich, JM Tadeusz Muchomorek-Żwirek”.
Na pierwszym miejscu czarnej listy figurowało nazwisko Ciotki.
– Kurwa! – bez najmniejszej żenady powiedziała Ciotka
Eufronia. Echo poniosło słowa, w zapadającym zmierzchu zapaliły się reflektory
punktowe oświetlając Placyk Przykościółkowy i oślepiając Ciotkę.
– Nikola, wracamy!
*
Kiedy dreptu-człaptu przekradały się z powrotem przez
osiedle, przemykając truchcikiem od śmietnika do warzywniaka, i od przedszkola
do monopola, Eufrozyna starała się zachować czujność. Nikolce powiedziała, że
bawią się w Prawdziwych Powstańców, ale tak naprawdę bała się
zboczeńca-ekshibicjonisty, co grasował w okolicy. Tego dnia dość się już Wnusia
naoglądała, Ciotce zaś też do szczęścia brakowało tylko jakiegoś lewaka z
ogórasem na wierzchu dresa. I może przez tę czujność Ciotka Eufronia dostrzegła
w porę dwa cienie w ciemnościach zbiegu Połockiej i Smoleńskiej. Jeden
podtrzymywał za pień Świętą Brzozę, drugi zaś – ale przecież to Dziad Eligiusz
i Wasyl, synowiec jego! – drugi więc, a był to Pensjonowany Falangista Hadziwiłł,
już, już unosił siekierę, żeby zadać kolejny świętokradczy cios. Kozła do
piłowania i nosiłki na drewno mieli przygotowane. I jak tu być spokojną?
– Staaaać! Zaraz mi zostaw to Drzewo, złodzieju! Ludzieee!
Ludzieee! Na pomoc! Złodzieje! – ryknęła Ciotka z samej głębi swego całodziennego
utrudzenia, zmęczenia, głodu i – sama to przed sobą przyznać umiała – kurwicy
bladej.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – entuzjastycznie rozdarła się Nikolka
i były to jej pierwsze tego dnia słowa. Cud Widomy i Ręka Boska.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – rozlegało się z coraz to
nowych okien, blask łuczyw, świec, lamp naftowych, fanarów i karbidówek
rozświetlał kolejne bloki.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – skandował podekscytowany tłum,
wylewający się z klatek, a po części i ze ssypów blokowiska.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – krzyczeli zgodnie ogłupiali
Dziad z Wasylem, Dwojga Imion, Kobrettim, których tłuszcza wypchnęła na czoło
pochodu i prąc z tyłu niosła ku Centrum Miasta, gdzie świeciły kolorowe neony
Zgromadzenia Narodowego i Baru Sejmowego. „O, a w centrum nie ma przerwy w
dostawie prądu.” – Pomyślała Ciotka od rzeczy, ale tłum już tratował resztki
brzozowego pnia i wywracał palisadę wokół Drzewka Wolności. Spośród połamanych
gałęzi, które pachniały mocno w tę sierpniową noc, próbowała wydostać się Miłosierna
Wenera zawsze, krzycząc coś, co ginęło w ogólnym harmidrze, ale jakaś starsza
pani przylała jej Różańcem Krucjatowym jak korbaczem i ta niezauważona przez
nikogo, z okiem podbitym i skrwawionym nosem, osunęła się w kipiel listowia
tratowanego tysiącem stóp.
– A w dupę z tym wszystkim! – Ciotka nie miała się już
zamiaru hamować tej nocy. – Nikola! Zapierdalaj do domu, wodę nastaw na zioła,
melisa rośnie koło zsypu. Ale już!
I w tym momencie napatoczył się ekshibicjonista. Na swoje
nieszczęście.
Eufrozyna spojrzała bez zainteresowania na jego śmiesznego
kiszoniaka, „polska dla buraków” – nie doczytała dziary w ciemności i tym razem
sprawę potraktowała krótko.
– Remigiusz, za kwadrans w twoim pokoju porządek ma być, aż
zaświeci. Zero chlania przez tydzień, kolegom podziękujesz. Masz szlaban na
Ekstraklasę, a od jutra meldujesz się codziennie za mnie w kościółku na czynie
społecznym. Styropian, klej biurowy i nożyczki przynosisz we własnym zakresie.
– Ale co?! Mamusia, na żartach się nie zna? – próbował jeszcze
Dowcipniś, ale Ciotka Eufrozyna nie za darmo prezesuje Babkom-Polkom naszego
sandżaku:
– Do domu, skurwysynie, bo ci dupę zamienię w polskie
Termopile!
Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:
(1) Antoni ma długi
(3) Bibuła
(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza
(1) Antoni ma długi
(3) Bibuła
(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz