piątek, 26 sierpnia 2016

(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza

Ciotka Eufronia zerwała się lepka od potu. Zrzuciła barchanową kołdrę na PCV i nie otwierając oczu próbowała wymacać pilota. Udało się – kojąca melodia głosu Proboszcza Purchaweczki wypełniła pomieszczenie.
Musiała się Ciotka strasznie rzucać we śnie, bo zrobiła sobie oczko w rajstopie, a jeden sandał przeleciał przez pokój i wywrócił wazonik z zaschniętą różą. Powoli usiłowała rozkleić powieki, a pod nimi wirowały jeszcze ostatnie obrazy koszmaru. Ogromny, Czarny Wielkolud – Tumbo z Przylądka Dobrej Nadziei – gonił ją po pokładzie parowca wycieczkowego „Warszawska Wenera” i bódł w pupę rogiem, chłostał grubym, czarnym ogonem. A co chlaśnie, Ciotka zadrży! A co śmignie, Ciotka w jęk! I nawet jej się podobało, ale cały czas ta dręcząca myśl, czy się Srogi Apollo nie rozsierdzi, czy Wenera zawsze nie ukarze, czy do twarzy jej w tym samodziałowym bikini, czy Słojowa nie rozgada z zazdrości…
– Sen-mara, Bóg-wiara! – Westchnęła Ciotka. – A właściwie wcale to nie takie straszne było. Wspomniała z rozrzewnieniem swojego Antka, co go sąsiadki i szwagierka nazywały „Palownikiem”. Podgłośniła TV Tkwię, rozłożyła dywanik modlitewny i dla umocnienia ducha chciała przyjąć asanę Prawa-i-Sprawiedliwa. Cóż, kiedy jakoś sama z siebie wyszła Rozważna-i-Romantyczna… Spróbowała ponownie, a tu – z przeproszeniem Wenery zawsze – Dupa-i-Uprzedzenie.
Zirytowana Ciotka sprawdziła kompasem, czy dywanik ułożony w stronę Częstogrzebia. Ułożony. To przekręciła w stronę Turonia – też święte miasto, najświętsze. Spróbowała znowu – znów nici. Zerwała kartkę z kalendarza i sprawdziła, czy dzień nie feralny, szabas jakiś czy inny ramadan. No, nie – normalnie, patroni: św. św. Żalek i Muchomorek, patronki: bł. Galadriela Pawłowicz i sługa Apollinowa Beata Mazurek-Kajmak. Cieki wodne zmieniły bieg po przedwczorajszej powodzi? Różdżka nie drgnie, wahadełko milczy jak zaklęte. A Ciotka, jak się nie mogła pomodlić, tak dalej się nie może. Tumbo i Tumbo.
Podgłośniła Ciotka jeszcze telewizor – szczęśliwie akurat Apel Żoliborski czytali. Przeniosła kryształ z komódki, strzepnęła kurz z dzierganej serwetki i walnęła pięścią heterodynę, żeby Radio Wenera zaskoczyło. Zaskoczyło. Jak zwykle. Z Prawego Kąta ryczy TV Tkwię, z – za przeproszeniem Wenery zawsze – lewego: Radio Wenera. Dywanik odwróciła w stronę Świętej Góry Wywalu. Klęka, gnie się, zaplata. Nic! Jak sparaliżowana: ani pozycja Żołnierz-Wyklęty, ani Narodowe-Siły-Unasienniania-Bydła, ani Apollo-Królem-Kraju-Polan. Nie odmówi Ciotka porannych modłów – a to ciężki grzech! Miała się zerwać jak oparzona i – znowu – jakby sama z siebie ułożyła się w asanę Dziewczynki-które-nie-szanują-swego-ciała. Zgroza!!! Pachnie herezją. Dobrze, że okna zaklejone „Gazetą Polską”, bo Słojowa już by doniosła.
Poczłapała do kuchni zaparzyć ziółka, ale przypomniało jej się, że powódź wypłukała z elewacji ostatni krzaczek mięty. Zrezygnowana zamknęła lufcik, a wówczas wzrok jej padł na plastikową torebeczkę z zatrzaskiem, porzuconą pod stołem. Synuś zioła przygotował przed wyjściem! Jaki on jednak kochany jest, choć niesforny taki… Szybko zaparzyła Eufrozyna kubek naparu. Potem jeszcze dwa. Trza korzystać, póki woda jest. I od razu nowy duch w Ciotkę Eufronię wstąpił. Weźnie se siaty, podleci na ryneczek, zrobi zakupki, a może i przedkupki… Co ja? Pomyślała Ciotka i spojrzała na kupeczek… Przestało jej smakować, ale za to tak strasznie się śmiać zachciało! Ni stąd, ni z owąd kręci Eufrozyna bekę – idzie i pokazuje, jak kręci. Nikt nie patrzy? Smutno. Zapuka się do Andżeliki!
– Co mamusia?! Drzwi!!! – Wita się grzecznie Andżela, zasłaniając piersi derką, a kolega bąka coś nieskładnie na dzień dobry i pochwalony.
– A! Drzwi! – Cieszy się Ciotka i pokazuje na drzwi. A potem pokazuje, jak kręci bekę, i kręci bekę. – Pochwa-, pochwa-, pochwalooooony! – I znowu w brecht i rechot. I jeszcze w brechot.  – Daj ci Andżelka pledzik upiorę – szarpać zaczyna.
– To ja już pójdę…  – Grzecznie zagaja kolega.
– Ja-, ja-, ja-, ja-, jajusz! – Eufrozyna jest rozanielona. Jaki miły chłopak. Prawie jak Tumbo!
–  Mamusiasięwyniesie!!! – Grzecznie kontynuuje Andżelika, macając pod łóżkiem w poszukiwaniu podkoszulka. Z tych nerwów, to jej się aż bejsbolówka przekrzywiła.
– Ładne oczy masz! Komu je dasz?!!! Jedasz, jedasz!!! – Drze się Ciotka już w drodze do kuchni.

*

Był taki czas w życiu Ciotki Eufroni, że więcej niż w kościółku przesiadywała w dziale dziecięcym osiedlowej biblioteki, która jeszcze nawet nie nazywała się pod „Św. Yohananem Logotetą”. Dziś chodniczek przed nią porastają krzaki ałyczy, kępy rdestu, końskiego szczawiu i nawłoci, ale wówczas tętniła ukrytym życiem i była cichą przystanią dla kilkorga dzieci z kluczem na szyi.
Ciotka nie przylazła tu całkiem przypadkiem. Zanim jeszcze dopadł ją ten koszmarny ból głowy, przeczytała na drzwiach bloku, że akurat dziś w bibliotece będzie spotkanie z Autorem Centkiewiczem. To ten od Tumba! – Ucieszyła się Eufrozyna. Działanie mięty powoli jednak ustawało i zgromiła się sama za tę nieprzystojną myśl. – Nie pójdę! – Zdecydowała. Dość nieszczęść na jeden dzień.
Ale wiadomo, jak to jest. Łeb naparza, zakupki się same nie zrobią, w dodatku zaczęła Eufrozynę męczyć Andżela. Co właściwie robił tam ten Tumbo-kolega? Usiłuje sobie Ciotka wytłumaczyć, że hymny ćwiczyli przed Poranną Yogą. Ale że bejsbolówka przekrzywiona? To do Andżeliki niepodobne… No, dobrze chociaż, że Nikolka na koloniach w poprawczaku. Dość ma to dziecko ciężkie życie i tak.
Tak to rozmyślając, a usiłując jednak nie rozmyślać, z głową obolałą i z lekka otumaniona, szła Eufrozyna, szła, dreptała, tu wdepła, tam wdepła, tam i siam jeszcze wdepnęła, odwiedziła Caritas, nie odpowiedziała na dzień dobry Słojowej, aż ocknęła się pod drzwiami biblioteki. Św. Yohanan Logoteta spojrzał na nią groźnie z szyldu. – A czego tu?! – zdawał się pytać.
– A wal się! – Odrzekła Ciotka i tak się przelękła własną bezbożnością, że aż uczyniła chyłkiem Znak Trykwetru. – Wbiegła do biblioteki, jakby ją kto gonił, i dysząc postawiła siaty za zeschniętą palmą.
Spotkanie już się zaczęło. – Młody jakiś ten Centkiewicz. – Pomyślała Ciotka i ze złością zlustrowała baby wmaślone wzrokiem w przystojnego Autora. – O! Słojowa już tu była. A taka świętoszka!
Pisarz, choć minął już trzydziestkę, łysiał tylko trochę na zakolach i czubku niewielkiej czaszki. Myślącym wzrokiem wodził czasem po sali i powłóczystymi spojrzeniami uwodził słuchaczki oraz pana Celestego w pierwszym rzędzie. Tylko Dziad Eligiusz chrapał na posłaniu ze starych  „Uwarzamrze” usypanym za półką „Literatura kulinarna i o dzierganiu”.
Autor nosił się z angielską elegancją – sztruksy miał wytarte na kolanach, na łokciach marynarki z elany naszyte lateksowe łaty. Zerówki na nosie – w disajnerskiej oprawie z drutu i kartonu – trochę ocierały mu się o zaczerwienioną krostę. Lakierki lśniły jak – z przeproszeniem Wenery zawsze – psu oczy na widok redaktora Siemki. A dzięki przykrótkim nogawkom człowiek zwracał raczej uwagę na zrobione na drutach skarpetki, a nie na przyszwę polepioną taśmą „Skecz”.
–  Bolek-Bolek-Bolek – ciągnął Centkiewicz swój wykład monotonnym głosem. – Bolek, Bolek! – ożywił się radośnie.
– Ale czy Bolek? – Przerwała wykład Słojowa i uśmiechnęła się przymilnie.
– Bolek! – Zagrzmiał Pisarz. – Bolek! Bolek! Bolek! Bolek!
– Bolek! – zaszumiały ze zrozumieniem Panie.
– No przecież, że Bolek! – Ofuknął je pan Celesty.
Panie znów zaszumiały, rozszumiały się wierzby płaczące, rozpłakała się Słojowa w głos (a przy tym, ocierając oczy chusteczką, zerkała zalotnie na Autora).
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Grzmiał w świętym uniesieniu Centkiewicz.
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Niosło się aż do pomieszczeń grzewczych, nieczynnych o tej porze stulecia. Euforia ogarnęła salę. Krzyki wzmogły się, aż książki zaczęły spadać z półek.
– Tumbo! – Rozległ się nagle nieludzki ryk zza regału. Gwar zamarł. Szron pokrył warstwy „Gazety Polskiej” przyklejone na oknach i chroniące PCV przed zabłoceniem. Zimy powiew wpadł z pomieszczeń grzewczych. Uśmiech na ustach zamarł Autorowi, Słojowej, wszystkim Paniom.
– Tumbo! Tumbo! – Zaryczał znowu Dyplomowany Dziad Miejski i Falangista Wyklęty Eligiusz Radziwiłł, gramoląc się zza regału. – To „Tumbo”! Spadł mi, kuhwa, na głowę! Sto lat tego w hęku nie miałem! Tumbo! Kuhwa! Tumbo! Tumbo! Tumbo!
Ale ciotka już nie słuchała. Gnała jak opętana w kierunku kościółka, a za nią galopował wyuzdany duch Wielkiego Czarnego Tumba i chłostał Grubym Czarnym Ogonem. A jak chlaśnie, Ciotka stęknie! A co smagnie, Ciotka jęknie! Zimne i gorące dreszcze, szalone podniecenie, strach i wizja śmiertelnego grzechu za nią! Więc do kościółka, do kościółka galopem! Dawno zostawiła za sobą klapki, a siaty w ogóle nie zdążyły biblioteki opuścić. Już widać minaret, już widać pylony kościelnego podworca!
Tylko czegoś taśma biało-czerwona w poprzek wejścia. I kartka wyrwana z Księgi dziękczynień i pochwał: „Na wniosek Kółka Pań w dniu dzisiejszym kościółek nieczynny z powodu ważnego, cennego wykładu profesora Bolka Cenckiewicza w bibliotece. Apollo z Wami i Wenera zawsze! X. Kanonier”.
– No, żeż kurwa. – Powiedziała spokojnie Ciotka.

*

Niezastąpiony Synuś jeszcze nie wrócił z aresztu, więc Eufrozyna sypnęła sobie pół kupka mięty z torebeczki. Odkupi mu, jak wypłacą pięćset plus na Nikolkę. Do marca powinni się uwinąć.
Mięta uspokaja. Ciotce udało się nawet pogodzić z Tumbem. W końcu, kiedy jeszcze byłą panienką, też jej się śnił codziennie. A co za to można, że się przyśni? Leży zwinięta na dywaniku modlitewnym w pozycji Dzikość-Serca i pochlipuje przez sen. Czasem do Antoniego westchnie, czasem do Tumba, czasem do obu na przemian. Zostawmy Ciotkę w spokoju teraz. Przyda jej się chwila intymności.
A co się stało w bibliotece, opowie jej pewnie Dziad Eligiusz. Jak se już zdejmie gipsy.



*

Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:

(1) Antoni ma długi

(2) Antoni ma krótki

(3) Bibuła


Duś PiSiora, czytaj FAQ!




Nie pytaj, co Wincenty może zrobić dla Ciebie.
Zrób to sam!
Zostań rozbójnikiem, zostań, dywersantem, zostań dysydentem. Autokratom na przekór. Nędzy moralnej na złość. 

niedziela, 21 sierpnia 2016

Szczątki materialne „kultury” Pisaków. Indeks adnotowany

Szczątki materialne „kultury” Pisaków. Indeks adnotowany. T. I
prof. dr hab. Jędrzej Wykopek (PAN), dr hab. Jordan Grzebała, prof. UJ
Druk wewnętrzny Polskiej Akademii Nauk im. Karola Modzelewskiego

O nędzy bazy materialnej, z którą borykać się musi archeoetnograf wyspecjalizowany w badaniu tak zwanej kultury Pisaków, pisano już wielokrotnie. Czytelnikom niezorientowanym w literaturze specjalistycznej polecić możemy znakomity merytorycznie artykuł popularnonaukowy pióra Stryja Wincentego Micewicza, zatytułowany „Słownik mitologii Pisaków” hitem naukowym roku!". Tutaj wystarczy jedynie przypomnieć silną tezę doktor habilitowanej Żanety Smutek-Niewiary: „Oni nie pozostawili po sobie […] nic, po prostu nic!” (Smutek-Niewiara 2165, s. 69).
        Ten ostry sąd zasłużonej badaczki nie jest może całkiem nieuzasadniony – rzeczywiście liczba artefaktów wiązanych hipotetycznie z tak zwaną kulturą Pisaków asymptotycznie zbliża się do zera. A i to zero jest, szczerze mówiąc, bardzo dyskusyjne. Podejrzenia nauki, że była to „kultura” całkowicie atwórcza, graniczy z pewnością. (Warto może przypomnieć, że w najnowszych badaniach etnologicznych termin „atwórczy” ma ściśle określony zakres znaczeniowy i obejmuje kultury nietwórcze, niewytwórcze, nieodtwórcze oraz nieprzetwórcze; stosowany jest zatem dla określenia takich społeczności, po których nie pozostały nawet przetwory na zimę: pikle, kiszona kapusta, wędzone końskie mięso, suszone ryby etc. etc.)
Można jednak odrobinę złagodzić te nadzwyczaj krytyczne opinie, jeśli weźmie się pod uwagę, że pewna część materialnych artefaktów pozostających od pewnego czasu w naszych rękach mogła – podkreślmy ów brak silnej asertoryczności naszej hipotezy – mogła, choć nie musiała, być wytworzona przynajmniej na obrzeżach tak zwanej kultury Pisaków, choćby w osadach gminnych, spacyfikowanych już wówczas, ale jeszcze nieco rzężących Polaków.
Wespół z grupą naszych doktorantów dokonaliśmy w ciągu dwóch minionych lat kwerendy magazynowej w kilku wiodących ośrodkach muzealnych w kraju, starając się spośród niezbadanych dotąd szczegółowo, zalegających pomieszczenia techniczne i piwnice, eksponatów wyodrębnić tych kilka o niejasnym statusie, co do których istniej cień podejrzenia, że mogą pozostawać w jakimś związku z kanibalistycznymi kultami Pisaków.
Niniejszy indeks stanowi wstępne podsumowanie tych prac. Szczególny hołd  winniśmy w tym miejscu złożyć św. pamięci mgr Aldonie Sabale, doktorantce profesora Wykopka, która odkurzając ofiarnie tzw. pomnik smoleński udusiła się w tumanach kurzu dosłownie w przeddzień swojej obrony doktorskiej. Nauka polska wiele zawdzięcza heroicznej postawie takich ludzi i w jej osobie poniosła niezasłużoną a bolesną stratę. Nie będzie chyba jedynie smutnym żartem uwaga, że pośrednio mgr Sabała stała się kolejną (oby ostatnią już!) ofiarą tak zwanej kultury Pisaków.
Chcemy ponadto podziękować wszystkim doktorantom, seminarzystom, muzealnikom i lekkoatletom z krakowskiego AZS-u za nieocenioną pomoc w odskrobywaniu pleśni, pajęczyn, gołębich i mysich odchodów z opisanych poniżej artefaktów. Tym bardziej, że przy nikłych nakładach finansowych ponoszonych przez ministerstwo na nasz projekt badawczy musieli się oni babrać w tym gównie za darmo.
Winniśmy też podziękowania Panu Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Społecznego za niesfinansowanie naszych działań. Co prawda w sensie organizacyjno-kapitałowym nie pomógł nic a nic, ale jego zdanie „Te Pisaki to gówno są warci, a nie gotowy pieniądz!” zawiera w sobie głęboki osąd moralny i w zasadzie patronowało wszystkim naszym wysiłkom.

*

Szczątki materialne „kultury” Pisaków w kolekcjach polskich muzeów, lapidariów, archiwów, dyskontów, hipermarketów, wysypisk i składowisk odpadów. Indeks adnotowany, t. I.

Asteryskiem (*) oznaczono rekonstruowane formy słów z języka Pisaków.

Broń elektromagnetyczna. W kilku zachowanych dokumentach natknąć się możemy na wzmianki o cudownym orężu, który znalazł się ongiś w posiadaniu *oprycznika Antoniego. Dzięki niej miał on pokonać *Rusa lub potwora *Żydokomunę. Nie zachował się opis tego urządzenia, ani jego zasada działania.
            Pewne światło na sprawę rzucić może znalezisko doktorów Andrzeja Należnego i Tamary Oryl. W marcu bieżącego roku w magazynach Muzeum Zabawek w Kudowie Zdroju odkryli oni szczątki urządzenia opisanego przez muzealników jako „Domniemany karabin paintballowy”. Eksponat leżał zlekceważony przez badaczy za szafą, pokryty warstwą kurzu i czegoś. Niezrażeni odrażającym stanem znaleziska Należny i Oryl przystąpili do natychmiastowego jego oczyszczenia (Oryl) i prób zbadania (Należny). Nieoczekiwanie, po naciśnięciu spustu broń trzymana przez doktora Należnego wystrzeliła dwukrotnie w kierunku doktor Oryl. Pierwszy czerwony marker uderzył ją boleśnie w czoło, drugi nieodwracalnie zaświnił jej białą, koronkową bluzeczkę na wysokości lewej, dość obfitej, piersi. Zdarzenie to nie przybliżyło nas może do odkrycia tajemnicy *oprycznika Antoniego, ale z pewnością zakończyło dobrze się zapowiadający romans Należnego i Oryl.
            Sami nie wiemy, czy martwić się z tego powodu (kibicowaliśmy!), czy przeciwnie (dzięki zerwaniu zdrożnego stosunku oboje ocaleni zostali dla nauki). W każdym razie, rzeczywiście był to karabin do paintballa.








Ryc. 1. Oprycznik Antoni z bronią elektromagnetyczną. Fresk z Cerkwi św. św. Kupały i Podziwiały (XII w.).

Pomnik Smoleński. Wedle językoznawców forma gramatyczna tej nader często spotykanej frazy wskazuje na to, że jest to imię i nazwisko. Mielibyśmy tu zatem do czynienia z wcześniej nieznaną postacią kultową, zapewne żywą w folklorze Pisaków i być może wyobrażaną w postaciach figuralnych. *Smoleńsk jest nazwą legendarnego miejsca walk *Lecha z *Rusem (lub *Czechem), poświadczoną w zapiskach i folklorze. Pomnik to zapewne imię własne utworzone od rdzenia *pomni(eć) – pamiętać, przypominać sobie – na wzór takich form, jak *Dominik (ten, który dominuje w zapasach, karate i/lub MMA), *Patryk (ten, który patroszy nieprzyjaciół Oyczyzny), *Skarbnik (ten, który jest prezesem SKOK-ów), *Jarłyk (ten, kto się opłaca prezesowi), *Niezbędnik (niezbyt mądry, ale potrzebny, bo wierny, „słup”, „szabla” sejmowa), *Rzecznik (rodzaj utopca lejącego wodę, imię złowróżbne wskazujące na nędzne perspektywy krótkiego życia). „Pomnik” znaczyłoby więc tyle, co „pamiętnik” (por. „Pamiętniki z wakacji” w archiwach Polsatu) – ktoś, czyim obowiązkiem jest pamięć: bard, rapsod, aojd czy po prostu wajdelota. Pomnik/Pamiętnik Smoleński byłby więc zapewne patronem poetów, depozytariuszem zbiorowej pamięci historycznej, szczególnie o walkach *Lecha z *Rusem (lub *Czechem) w *Smoleńsku.
            Dodatkowo hipotezę związku Pomnika Smoleńskiego z postaciami natchnionych poetów i spożywanych przez nich w tradycji indoeuropejskiej koktajli alkoholowo-opiatowych (por. np. miód skaldów) podkreśla jego aspekt bachiczny. W zachowanych tekstach wciąż mówi się o „wznoszeniu Pomnika Smoleńskiego”, z czego jasno wynika, że na ogół ten Smoleński leżał. Zapewne pijany (nektarem bogów, somą, miodem skaldów).
        W pierwszym roku naszych poszukiwań mgr Marsala Buńczuczna natknęła się na zagadkowe znalezisko w pozostałościach kopalni odkrywkowej węgla kamiennego w Wałbrzychu (tak zwanego „bieda-szybu”). Jest to mocno zniszczone malowidło, opisane (zapewne błędnie): „Jerzy Duda-Gracz, Piękny Instalator (1979)”. Przedstawia mężczyznę w rozchełstanej koszuli i berecie wylegującego się na stosie rur w pomieszczeniu grzewczym. Mgr Buńczuczna postawiła śmiałą tezę, że atrybucja dzieła jest fałszywa. Jego autorem nie miałby być znany malarz polski (którego wszystkie dzieła zdewastowano w epoce Pisaków, nie mamy więc żadnej bazy porównawczej), a mityczny artysta jarmarczny Pisaków Duda-Kobzdej. Pozycja leżąca „Instalatora”, niezbyt przytomny wzrok, rozdarta jak u Rejtana koszula oraz zdobiąca jego głowę beretka (z moheru?) miałyby, zdaniem magister Buńczucznej, jednoznacznie identyfikować sportretowanego mężczyznę jako Pomnika Smoleńskiego w charakterystycznej pozie. Hipoteza tyleż śmiała, co niepewna, zasługuje jednak na dalsze, pogłębione analizy.








Ryc. 2. Domniemany portret Pomnika Smoleńskiego odkrycie magister Buńczucznej.

Wanna z jacuzzi. Liczne przekazy ludowe zachowały tradycyjną opowieść o herosie Wassermannie, który stoczył bój na śmierć i życie z bestią *hydrą/*hydraulikiem. Ta lub ten ostatni miał w pałacu Wassermanna zainstalować morderczą pułapkę w postaci podłączonej do *prądu *wanny z *jacuzzi. Sprytny Wassermann jednak nigdy się nie kąpał z obawy spisku. Przejrzał knowania *hydraulika i wytoczył mu *proces/*sąd boży. Wynik tego ostatniego nie jest znany, ponieważ Wassermann (jego nazwa niechybnie wskazuje na to, że jest w istocie bóstwem akwatycznym lub boską personifikacją żywiołu) został wzięty do Nieba przed rozstrzygnięciem ordaliów. Analogię figury wzięcia wód do nieba znajdujemy w presokratycznej filozofii Heraklita (co prawda już w wersji zlaicyzowanej).
           W tradycji ludu (także polskiego) utrzymało się jednak przekonanie o złowróżbnej roli *hydraulików, *utopców (zob. *Rzecznik), *wodników.
            Niedługo po rozpoczęciu naszego projektu mgr Marzena Nabrzmiała zidentyfikowała wannę z jacuzzi w magazynach warszawskiego Muzeum Łazienek. Przez okrągły tydzień ofiarnie czyściła ją Cif-em i Dosią, następnie zaryzykowała próbę uruchomienia urządzenia. Niestety, w trakcie kąpieli doznała porażenia – leżała przez ponad dwa dni w gorącej wodzie z bąblującą pianą, paliła kadzidełka i świeczki zapachowe, szorowała się gąbką i nie dawała się wyciągnąć. (Przez szacunek dla naukowej rzetelności muszę tu zaznaczyć, że podczas gdy ja heroicznie usiłowałem ratować mgr Nabrzmiałą, obejmując ją w pasie, dr hab. Grzebała gapił się jak zaczarowany na jej biust – J.W.). Uratowana w końcu, wymknęła się w nocy, ukradła eksponat, omotawszy wprzódy magazyniera Gałęziaka, i zbiegła wraz z wanną do słonecznej Italii. Skutkiem tego chwilowo nie mamy możliwości podjęcia dalszych badań nad artefaktem Wassermanna. Niemniej, zmobilizowaliśmy naszych włoskich kolegów i dzięki ich wsparciu zaistniała pewna nadzieja w tym temacie. Inna sprawa, że po pierwszej kolacji przy świecach, dr Vatollini, który miał Nabrzmiałą uwieść, przestał odpowiadać na SMS-y. (Ale do mnie pani magister przynajmniej przysyła pocztówki na święta i uroczystości państwowe. W sumie równa babka z tej Marzenki. – J.W.)











Ryc. 3. Magister Nabrzmiała ze swoim znaleziskiem.

Wrak Tupolewa. Zgodnie z wieloma źródłami, był ważnym artefaktem religijnym, symbolem głęboko zakorzenionym w wierzeniach Pisaków. Nie wiemy dokładnie, jak wyglądał. Nie wiemy nawet, kim był Tupolew, zanim zszedł na psy i zamienił się we wrak. Zapewne chodzi o jakiegoś bohatera kulturowego, który poniósł męczeńską śmierć za wspólnotę, być może pijąc na umór lub przyjmując środki odurzające. Być może w czasach Pisaków postać jego, żywa w mitach, legendach i artykułach w szmatławcach, ożywiała zbiorową wyobraźnię tego odstręczającego ludu.
            Wiosną tego roku mgr Jan Łasica na zapleczu kuchni dla ubogich przy poronińskim Muzeum Folkloru Narodów i Ziem Górskich odnalazł przywaloną eternitem, odłupkami dachówek oraz szkłem z konspektów i prawie całkowicie pokrytą kolonią opieńków figurę z brązu, co do której istnieją podejrzenia, że przedstawia właśnie owego Tupolewa. Gdyby hipoteza nasza potwierdziła się, byłoby to jedno z najbardziej sensacyjnych odkryć ostatniego ćwierćwiecza. 
           Tak zwany „wrak Tupolewa” jest figurą mężczyzny ponadnaturalnej wielkości wykonaną z brązu. Przedstawia człowieka w średnim wieku w pozycji stojącej – lewa noga nieco cofnięta, dłonie w kieszeniach spodni, głowa dumnie uniesiona, spojrzenie skierowane w odległy horyzont. Tupolew ubrany jest w trzyczęściowy garnitur, charakterystyczny dla kostiumu męskiego klas średnich i wyższych wieku XX, w zgięciu lewej ręki trzyma długi płaszcz. Wysokie czoło przechodzi w łysinę, głowa dość krągła, nos wydatny, oczy lekko skośne. Charakterystycznym elementem jest ostro zakończona szpicbródka. W pobliżu figury odkopano ukryty w kompostniku granitowy postument z magiczną formułą „Lenin”. Sens tego napisu nie jest na razie znany.












Ryc. 4. Domniemany wrak Tupolewa poronińskie znalezisko magistra Łasicy.

Z naszą interpretacją znaleziska nie zgadza się prof. Ludomir Grdyka z Poznania. Sądzi on, że figura nie zdradza oznak wycieńczenia, nie może zatem reprezentować wraka. Grdyka – osamotniony w swym twierdzeniu – interpretuje poronińskie znalezisko jako figurę bóstwa Pisaków – *Jarosława/*Jarowita.

środa, 17 sierpnia 2016

Herbarz albo Zielnik Wielkiej Polski od morza do moczaru (Wincenty ostrzega!)


Przed lekturą skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą – może być Bartłomiej Misiewicz.

1. Kaczeniec, kacze ziele – roślina endemiczna, nie występuje poza Żoliborzem. Niezbyt wielka, ale pełna uroku. Krótka, pękata łodyga, kwiatostan przerzedzony, słupek siwy i skurczony, a pręciki giętkie. Oczka rozbiegane, śmiech rozbraja. Rozsądne owady omijają, zniechęcone zapachem. Jest za to znakomitą przynęta na różnego rodzaju karaczany, mendy, wszy, gnidy, kołtuny i kleszcze. Kto lubi – niechaj się o kaczeńca otrze, będzie miał tego pod dostatkiem.
W ludowych legendach zakwita w Noc Wielkiej Kupały – kto go wówczas wyrwie, temu kaczeniec spełni najśmielsze fantazje erotyczne i finansowe. Niestety, wciąż brak szczęśliwych śmiałków, bo na Kupałę wszyscy zainteresowani grillują i żłopią. Wyjątkiem jest posłanka PiS, prof. P-icz, która nie grillowała, a wyrwała, i kaczeniec spełnił jej roszczenia. Dzięki temu kupała, przepraszam – kupiła sobie nowe ciuchy, a rozczulający rumieniec nie schodzi jej z lica.
Zrywane w innych terminach kacze ziele powoduje jedynie podbystrzenie erotyczne, biegunę i sprowadza plagę karaluchów (por. wyżej). Osoby o niewielkim wyrobieniu, mogą próbować z jego pomocą zaradzić długotrwałym zatwardzeniom. Łatwo jednak wówczas o katastrofę: permanentny wzwód u mężczyzn, u dam zaś – przemilczmy – oraz relaksujące jelita działanie kaczeńca mogą się w parze okazać zabójcze. Ofiarom zaleca się pielgrzymkę do któregoś z druidycznych sanktuariów (na Krakowskie Przedmieście, na Wawel itp.) i tam oddawanie się rytualnym tańcom św. Wita. No, ale i tak ktoś kiedyś będzie musiał po nich posprzątać…
Drzewka zapachowe „Wunderbaum” na smród kaczeńca nie działają.

2. Macier-zanka (nieprawidłowe formy: zacier-zenka lub zaciążanka), także: szalej, blekot, ziele św. Antoniego – halucynogen, w większych dawkach trucizna; w magii ludowej stosowana „na zguby i straty”: papojka naparem z macier-zanki ma jakoby otwierać wrota umysłu i umożliwiać odnalezienie rzeczy zgubionych – kluczy, portfeli, pińciuset złotych, szabli Marszałka, husarskich skrzydeł, serca pod miedzą, wraku tupolewa. Ojciec Klimatko twierdzi jednak, że nawet przyswajanie wziewne (fajki, lufki, skręty, szisze, bongosy, wciąganie przez hejnałówkę) jest zgubą dla rozumu, a macier-zanka dodana do staropolskiego bigosu – powoduje wiatry i huragany. Z dupy zioło, jednym słowem.

3. Sasianka – chwast drugorzędny, ale za to pierwszego sortu. Siwa i kosmata, poczwarna, dość głośna.

4. Kempa – także: giender, kwokawa; nie jest to, jak się sądzi powszechnie, środek wczesnoporonny, a potoczna nazwa biocenozy roślinnej (fitocenozy); ale inteligencję ma porównywalną z pojedynczą pokrzywą, która, nawiasem mówiąc, milsza w dotyku. Występuje na ogół wespół z moczarem, bagnem, błockiem lub breją. Bardzo głośna. Kiedy jest w fazie godowej, wydaje z siebie irytujący hałas, pokrzykuje, tokuje, gdacze i sapie. Cały czas jest w fazie godowej. Cały czas wydaje z siebie irytujący hałas, pokrzykuje, tokuje, gdacze i sapie. Znieść nie idzie, chyba że jajo. (Czasem idzie i znosi.)

5. Bielan dziędzierzawa (Denatura stramonium, A., 42 l.) – odmiana bielunia (Datura stramonium L.), także: czarcie ziele, pinderynda (w kieleckiem), pindyrynda (na Śląsku), świńska wesz (w sandomierskiem), durna rzepa; silny narkotyk i trucizna, zawiera skopolaminę, czyli jakoby serum prawdy, ale jaka to prawda, każdy sam może ocenić. W mniejszych dawkach powoduje rozszerzenie źrenic (tak zwany wytrzeszcz gał) i tachykardię (tak zwaną pikawę) przed telewizorem. W dawkach większych – nieprzyjemne omamy wzrokowe i słuchowe (słyszy się na przykład, jak bielan gada – brrr!), przejściową utratę mowy, częste parcie na mocz z trudnością jego oddawania, dezorientację z nierozpoznawaniem otoczenia, rozszerzenie źrenic i zaburzenia widzenia z jego przejściową utratą, drgawki, gały czerwone jak słoń w jarzębinie, nieświeży oddech, skłonność do przepierki, śmierć, a w skrajnych przypadkach – nadwagę.

6. Szyszka – jak mówi ludowe porzekadło: „gruszko na wirzbie, a szyszko na latarni”. Kostropaty, zdrewniały owocnik niektórych nagonasiennych (Gymnospermae), ostatnio szczególnie często obserwowany w Puszczy Białowieskiej, gdzie jest importem (to jest gatunkiem inwazyjnym). Podczas zbiorów częste przypadki pogryzienia przez kleszcze, kornika drukarza albo drwali z Podlasia. Korzyści dla zielarstwa żadnych, ale z szyszek można robić fajne ludziki i na tych szyszkoludach pokazywać dzieciom, dlaczego Polacy są ładniejsi od innych nacji. (Przykład scenariusza lekcji: robimy ładne ludziki z kasztanów i zapałek ppoż. „Sianów” – to będą Polacy – a szyszkoludy będą przedstawiać islamistów, żydomasonów, lewaków, KOD-aków, Murzynów albo Ruskich itp.; od razu widać, kto ładniejszy.)

7. Barszcz Kamińskiego – nie roślina, a bardzo trująca zupa, tak przy tym gorąca, że można się srodze poparzyć i mózg sobie obgotować. Czerwona. Kamiński jadł – i proszę!
   
8. Pantofelki Matki Bosak – Czytelnik się zdziwi, bo przecież wiadomo, że matka Bosaka chodziła na bosaka, ale właśnie o to chodzi, że tę roślinę to tak nazwano dla jaj. Jest mikra, brunatna, taka jakby pryszczata. Właściwie to porost (nie – zarost). Wykształcenie średnie (a nawet bardzo średnie). Trujące są te pantofelki okropnie, ale nie stanowią dużego zagrożenia dla dzieci i młodzieży, bo tylko zupełne głupole się tego dotkną. I narodowi fetyszyści. Występują w symbiozie z turbofolkiem niżowym i kibolem wyklętym.

9. Paprotka – trudno ją opisać, taka niepozorna i cicha. Za to jak się rozpleni, to rany! Najbardziej lubi w gąszczu innych paprotek i jednym głosem (wtedy hałaśliwa). Kiedy się poociera o kaczeńca, myśli, że sama jest kaczeńcem i wówczas startuje w wyborach do rady parafialnej, dzielnicowej albo i w plebiscycie do Zgromadzenia Narodowego. Zazwyczaj ma ciemno, a lubi mieć mokro. I na ogół ma.
W zeszłym roku jedna paprotka z Rady Miasta Gdyni napadła na marsz zboczeńców z LGBT i tak im usiadła na drodze, że aż musieli ją obejść. A w Krakowie paprotki (i paprotniki) założyły Trzecią Nekropolię Narodową (TNN), ale musiały w niej pochować Mrożka. Żal! Paprotek wszędzie pod dostatkiem. Rozejrzyj się! Przytul paprotkę! Nie puszczaj, póki nie zsinieje.

10. Wiatyk –– nie mylić z e-witek, kwitek, tym bardziej nie mylić z kwiatek. Kto się spojrzy na wiatyk, temu ostatnie namaszczenie. Tak przynajmniej mówią na Kurpiach. Redakcja na wszelki wypadek nie spogląda, więc potwierdzić nie potrafimy. Wieść gminna niesie, że jeśli spożyje ją dziewica, niechybnie zamieni się w lafiryndę, jeśli zaś matrona, to zamieni się w lafiryndę, a jeśli dama, wówczas zamieni się w lafiryndę. Natomiast jeśli spożyje ją lafirynda, cudownym sposobem zamieni się w Jarosława Kaczyńskiego. Niesprawdzone.
[Głos odrębny: Stryj twierdzi, że ktoś poczęstował go kiedyś wiatykiem i całą noc latał na golasa na ożogu.
Redakcja (Wincenty): Mało prawdopodobne. Owszem Stryj często lata nago, ale to nie od herbatek ziołowych. I nigdy potem nie trafia do Sejmu, tylko na kolegium albo do sądu grodzkiego.]

11. Zelnik – tak Czesi, Amerykanie i inni ludzie bez kultury nazywają zielnik.

12. Ruchadło Leśne – ulubione ziółko Andrzeja D. Uwaga! Nie jest rośliną!

 *

Reb Mitzewer poleca także:
Atlas grzybów Wielkiej Polski od morza do morza

czwartek, 11 sierpnia 2016

Atlas grzybów Wielkiej Polski od morza do morza (Wincenty radzi!)


1. Rydzyk
inne nazwy zwyczajowe: ojciec tadeusz (etymologia nieznana)

Kapelusze lubi najbardziej purpurowe. Trzon czarny, pękaty, najprawdopodobniej uschnięty.
Dobrze czuje się w wilgotnych kruchtach, niewietrzonych mieszkaniach, obskurnych mieszczańskich klitach. Ostatnimi czasy atakuje także bardziej wypasione salony – samochodowe, ślubne, piękności, paznokcia i na Krakowskim.
Długowieczny. Niepilnowany rozrasta się do koszmarnych rozmiarów i rozsiewa swoje spory prawie wszędzie.
Trujący jak jasna cholera. Przyswojenie nawet małych dawek powoduje nieodwracalne zmiany w organizmie: skórne (porastanie moherem), trawienne (diarrhoea staropolska oraz słowna), hormonalne (wylewy żółci, agresja), behawioralne (procesje, litanie, koronowanie pojęć abstrakcyjnych na monarchów republik w Europie Środkowej, darowizny). Ponadto omamy i halucynacje, lęki i moczenia, zaburzenia życia seksualnego (nadmierne zainteresowanie cudzym). Odnotowano liczne przypadki wzmożenia aktywności politycznej. Egzorcyzmy nie skutkują. Viagra – czasem.

2. Prawdziwek
nazwy handlowe: prawdziwy polak, prawdziwy patryjota

Najczęściej bez kapelusza (nie zna tego słowa). Charakteryzuje go niewielka, na ogół blada, łysa, główka. Trzon biały, krótki i cienki, wcześnie usycha (u niektórych prawdziwków już w wieku pokwitania). Młodsze prawdziwki mają odrażającą czerwoną wysypkę, co upodobnia je do muchomorów. Z wiekiem wysypka może (nie musi!) zaniknąć, większość osobników natomiast fioletowieje, zapuszcza wąsy, brzuch, klapki Kubota i „Przegląd Sportowy”. Pod wpływem sterydów nabiera dużych rozmiarów, z tym że główka nadal pozostaje charakterystycznie niewielka, a trzon raz uschnięty nie regeneruje się.
Występowanie: powszechne na niżu (społecznym i moralnym), częste na wyżu (ciśnieniowym i adrenalinowym), częste w górach (z powodu braku jodu). Występuje w dużych koloniach, bo pojedynczo to już taki hardy nie jest. Jego grzybnia rozłazi się wszędzie, gdzie istnieją niedociągnięcia w zakresie higieny osobistej i umysłowej. W efekcie pleni się czasem jak szalony, a jak się już rozpleni, to życie zatruwa, chleje, drze ryja po nocy. Taki gagatek.
Wartości spożywcze – nijakie. Po obgotowaniu nie nabiera smaku. Smażony skwierczy i, z przeproszeniem, wonieje. Duszony pokwikuje i wierzga nóżkami. Konserwować ani suszyć nie warto, bo zakonserwowany jest z natury i z istoty swej suchar jest to pierwszej wody.

3. Kozaczek
inne nazwy zwyczajowe: porządny człowiek, uczciwy katolik, podatnik
nazwy handlowe: „Jestem, jaki jestem”, „Chcę spełniać swoje marzenia”, „Złodzieje!”

Podobnie jak prawdziwek dobrze się czuje w środowiskach sterydowych, udaje się także w hodowlach hydroponicznych z wykorzystaniem spirytusu i pochodnych. Grzyb bardzo ruchliwy w młodości, na starość głównie gdera. Niezależnie od wieku nie lubi upraw typu multi-kulti, lepiej czuje się w kulturach tradycyjnych, homospołecznych i patriarchalnych.
Kozaczek występuje w dwóch odmianach – męskiej i żeńskiej, łatwych do rozpoznania w przypadku młodych osobników, natomiast praktycznie nieodróżnialnych po osiągnięciu wieku prokreacyjnego. Kozaczki damskie wyglądają jako tako, póki świeże. Główki bardzo czarne, albo bardzo białe, bez półtonów i barw pośrednich. Na ogół nie zawierają glutenu, protein ani rozumu. Mają za to dużo fitnessu, lycry i akrylu. Kozaczki męskie rozpoznać można po charakterystycznym zapachu, mowie splątanej i głośnej oraz po białych paskach (od trzech wzwyż) na trzonach. Są na ogół bardziej agresywne w smaku z powodu wysokiej zawartości anabolików.
Kozaczek jest niejadalny z przyczyny jałowości gleby (społecznej, kulturowej i intelektualnej), na której wyrasta. W efekcie pleni się nadmiernie, robiąc karierę w sporcie (kulturystyka, reket, ochrona i wymuszenia) lub na dyskotece. Kiedy nabierze doświadczenia nieuchronnie zwraca się ku polityce. W roku 2015 odnotowano blisko 250 egzemplarzy rozwalonych w ławach poselskich PiS. Egzorcyzmy nie pomogły.

4. Haloonek
inne nazwy zwyczajowe: halucynek, psylocybek, grzyb św. Antoniego

Trzon suchy z natury, za to co ci się dzieje pod kapeluszem! Dosłownie roi się tam od robactwa. Robaczywy jest praktycznie od chwili, kiedy wychynie spod ziemi. Bardzo niesmaczny, a kiedy narobi smrodu, przykra woń utrzymuje się czasem przez lata całe. Egzorcyzmy działają krótkotrwale na smród, ale tylko w połączeniu z wietrzeniem i użyciem „Brise”.
Ciekawostka! To jedyny grzyb, z którym można sobie pogadać. Niestety, często zdarza się, że do rozmowy wtrącają się inkryminowane robale, trawnik, Biezsmiertnyj Kosciej, Saruman, Olaf Tryggvason, mgła, takie coś fioletowe, kosmici, Piotr Skarga, na koniec – policja. Nie polecam, choć miłośnicy utrzymują, że obcowanie z nim otwiera w umyśle trzecie oko i pozwala rozwiązać wiele zagadek, w tym ostatnie sudoku i tajemnicę zamachu smoleńskiego.

5. Szatan
inne nazwy zwyczajowe: Harry Potter, Hello Kitty, „Wiedz, że coś się dzieje!” i My Little Pony

Szatan polski z wyglądu przaśny, w smaku nijaki. Pleni się głównie w wypowiedziach księdza Natanka z Małopolski (niesmaczne!). Wzdłuż leśnych odcinków dróg krajowych egzorcyści oferują go w słojach po ogórkach. Jak mówi porzekadło ludowe: „Jaka gleba, taki szatan”. Rozczarowujący najogólniej. Nie nadaje się nawet pod pół litra.

6. Maślak
inne nazwy zwyczajowe: wmaślak, wazelina, bezmydło

Charakterystyczny dzięki grubej warstwie śluzu na główce i trzonie (z reguły uschniętym). Do ręki wziąć nieprzystojnie, trudno ją potem domyć.
Upodobał sobie kwaśne środowiska polityczno-gospodarcze, a także telewizję publiczną, gdzie pleni się bezwstydnie. Ale w praktyce spotkać można w każdym zakładzie pracy. Cholerny pasożyt, kiedy się już gdzieś wmaśli, trudno go usunąć, bo oślizły i z rąk się wymyka. Ma jednak swoich wielbicieli, bo jest przystojny, pobożny, ma wartości (często w postaci tombaku) i jest odporny na koniunktury polityczne (bo nie ma trzonu).

7. Stary Grzyb
inne nazwy zwyczajowe: pierdziel, mastodont

Nie tyle gatunek ile schyłkowa faza ontogenezy wielu przejrzałych grzybów Wielkiej Polski. Charakteryzuje się zmięknięciem trzonu i galaretowatą konsystencją główki. Kapelusz na ogół kapciowaty, obwisły (i nie tylko kapelusz). Wstyd przyznać, ale upodobał sobie sale plenarnych posiedzeń Sejmu i Senatu, choć lubi także kruchcianą wilgoć i kamieniczny zaduch.

8. Ruchadło Leśne
! Uwaga! Nie jest grzybem ! 

*

Reb Mitzewer poleca także:

Herbarz albo Zielnik Wielkiej Polski od morza do moczaru