sobota, 8 października 2016

(7) W Bierdonie rządzi Eufrozyna

Poszły ze Słojową we trzy. Czyli we dwie, a Kwapicha dołączyła po drodze. Niby że do kościółka miały iść z początku, ale Słojowa zaraz, że to, że tamto, że gazetkę znalazła w skrzyni na suchy chleb.
– „Reality”? – ucieszyła się zaraz Kwapicha.
– No nie.. ale z Bierdonki, nowa. O! Jesienna promocja crocksów, na przykład. Jak się weźnie dwa różnych rozmiarów, to dają gratis kubota z tylko lekko pękniętą podeszwą, albo jeden rzymianek bez sznurków.
– A Prawy czy lewy? – zainteresowała się Eufrozyna.
– Prawy! Tylko Prawy! – Oburzonym chórem przystrofowały Ciotkę kumy.
To Ciotka trochę zmarkotniała, bo od ciągłego kłapciania w dwóch Prawych klapkach odciski się jej porobiły i po cichu miała nadzieję na drobną liberalizację państwowej polityki obuwniczej. No, ale przecież nie będzie się rozklejać z powodu jakiegoś tam łapcia. Skoro producent lewych nie chciał podpisać umowy offsetowej, to co rząd na to może, choćby się i starał? Po drodze do kościółka czy na plac zabaw z Nikolcią to zawsze jakieś pustaki się znajdą, ytongów czy palet stosik, to i przysiąść da się, i rozmasować. Jak się w lecie babka przydarzy na jakim trawniczku, łączce, można liściem palca zawinąć – czasem trochę na otarcia pomoże, częściej nie, ale przecież nie zaszkodzi. Taki sposób naszych babć, dawna mądrość.
A rzymianek i bez rzemyków przyda się – muchę klasnąć czy mola na etażerce, albo powachlować się, kiedy dzień upalny. Nawet bardziej elegancko niż, dajmy na to, samą ręką czy tam zwiniętym „Wesz-dziennikiem”.
– O! Woda spod ogórków potaniała! „Teraz dwa słoje w cenie trzech” – sylabizuje Kwapicha.
– I buraki z żywymi kulturami bakterii… W pół doby zakisić na barszczyk można. Jeśli zaczną grzać… „Przy zakupie powyżej siedemnastu kilo – gratisowy prezent”.
– Jaki?! Jaki prezent?! – Tym razem Ciotka chóralnie zainteresowała się ze Słojową.
– Książka.
– A. I tak mnie nie stać. Pięćset plus dopiero na wiosnę mają dać, a i to nie wiadomo, bo nowy program socjalny dla elektoratu pijącego będą wprowadzać. Dobrodzieje.
– Ano, dobrodzieje, dobrodzieje! – Zgadzają się (chórem) ze Słojową Kwapicha.
– Ale uważa pani. Tu pisze, że darmowy prezent także dla posiadaczy karty „Krecha plus”. Jeśli nie było zgłoszonej windykacji.
– No to może… – Waha się Ciotka. – A jaka ta książka? Z przepisami? Album na pamiątki?
– Nie. Piszą, że nowy besceler Xiędza Jacka. „Jedwabne”. A nie! To kolorowanka dla dzieci. A besceler – „Niepomszczone krzywdy, nieuprane gacie. Z dziejów Płockego Ruchu Narodowego Ciemiężonych (PRuNĆ)”. Tak. „PRuNĆ Pomścimy”. Nie. „Pomścimy” to wydawnictwo. I piszą, że nie tylko besceler, ale i nowość – od przedwczoraj na półkach.
– Fajny ten Jacek. I dziewczynę ma taką ładną. W „Reality” oglądnełam.
– Widziałyśmy, widziały! – Ciotka z Kwapichą chórem. – Ładna, ładna. Ale to uważać trzeba z ładną.
– No. Żeby utrzymał, bo to wiadomo, jak z dziewuchami.
– Wiadomo.
– Wiadomo. Synuś, jak pierwszy raz szedł siedzieć, mówi: „Mamusia nie denerwuje się, Renia o wszystko zadba, szlugi tam, grypsy”. A tyle jej widział! Zaraz się wokół jakiegoś zakręciła. Na rower poleciała i szmatki – jakąś tam kurtkę z ortalionu, farmerki. Pierwsze kłopoty w związku i fru! Teraz nie taka młodzież, jak kiedyś. Oni to używać chcą, bawić się tylko… Synuś już nie ten sam wrócił z odsiadki. Dziki się taki zrobił, nieufny…
– No, dziki, dziki. Wczoraj mi na klatce sikał do bezpieczników. Dobrze, że prądu nie ma, bo by…
– A co mi tu Słojowa wygaduje?! Synuś nie taki. Coś się Słojowej od przeciągów w głowie pomieszało!
– Mnie się pomieszało?!
– Pisali w „Reality” pod zdjęciem – próbuje załagodzić kłótnię Kwapicha – że to taka pierwsza miłość od pierwszego wejrzenia. Znaczy Xiędza Jacka i Justyny.
– Ech… - rozmarza się ułagodzona Ciotka.
– Ech… - dodaje w kontrapunkcie Słojowa.
– A moja Nikolcia to też raz prawie jednego złowiła…
– Xiędza Kanoniera!!! – Pęka ze śmiechu Słojowa, a Kwapicha aż za serce się łapie. – A Andżelika niech se Wikarego złowi, póki brzucha nie widać!!!!
– Aaaa! I tak nie mam miejsca na książki! Głupoty same! Gdzieś trzeba trzymać przetwory, jak piwnice zalało. – Rozzłoszczona znowu Eufronia ucina rozmowę. I chwilę milczą, ale niedługo. Bo w gazetce dużo do omówienia nowości – komplet pięciu Prawych skarpet z naturalnej wiskozy, szynka z gołębiny, sznurek konopny do gaci, kawa palona z żołędzi, tagliatelle o smaku makaronu. I sporo jeszcze innych atrakcji.
Od słowa do słowa jakoś tak wyszło, że się do Bierdony poszło, a do kościółka i tak się zdąży. Zwłaszcza, że pewnie zamknięty. („Z powodu gratisowej promocji bescelera X. Jacka Międlenia, informuje się, że w dniu dzisiejszym kościółek otwarty będzie jutro od rana. Niech Was itd. Wenera zawsze. X. Dobrodziej PS. W razie deszczu proszę nie włazić pod wiatę modlitewną. Teren prywatny!” – tak sobie Ciotka wyobraża kartkę na drzwiach, żeby się sama trochę usprawiedliwić)
Tak gdzieś zaraz za ruinami przedszkola zaczęło być widać koniec kolejki. Wiła się zakosami pomiędzy stosami jeszcze nierozkradzionych cegieł z rozbiórki żłobka, błotnistym bajorem w wykopie i powywracanymi kontenerami na śmieci. Komitet porządkowy już organizował kolejność, rozstrzygał spory, ingerował w bójki. Gdzieś od przodu pomachał do sąsiadek pan Celesty, widać od rana czatował na lepsze miejsca, a może po prostu przedstawił komitetowi jakieś papiery, żeby w ogonku awansować. Kto jego tam wie. Może znów komuś wcisnął, że Wnusio jest kapralem w Milicji Fidelis? Kto sprawdzi? A za bardzo w takich sprawach grzebać – wiadomo.
No, ludzie, jak to zwykle, towarzyscy, pogodni. Porozmawiają sobie o tym czy tamtym, pograją w gry różne. W Telewizji Narodowej i TV Trwam reklamują teraz dużo „dupniaka”, ale niektóre panie nieśmiałe, krygują się, więc w grę patryjotyczną to tylko kilku panów rozgrywa mecza, pozostali kolejkowicze to w „małpkę” chętniej. Albo – też patryjotycznie przecież – w „brzozową”.
Na wędkarskich krzesełkach rozstawili niektórzy plansze z tektury falistej – tu się pogra w szachy, tu w warcaby, tam w tryk-traka, gdzie indziej w chińczyka. Młodzi w prze-bierki, starsi w o‑bierki, bo bardziej głodni. Kwitnie hazard – trzy karty, kości; ci się siłują na rękę, inni silą na wesołość. Jakieś kobiety porobiły polowe kuchenki na trzech cegłach. Warzą w garach kaszę, grochową na smalcu, podgrzewają dżem o smaku truskawkowym albo i keczup z musztardą. Krążą sprzedawcy przekąsek – można za kopiejkę-dwie kupić bezglutenowego gofra z roztartych kasztanów, albo tubkę kleju biurowego do ssania dla dzieci. Jedna lewaczka otworzyła nawet kolejkową szkołę fitness i część czekających robi, stękając chórem, niezgrabne przysiady. Na to panie z Koła Akcji Nabożnej (Action Dévotionnelle) im. Marka, Jurka, Darka i Stefczyka zakontrmanifestowały: rzuciwszy na ziemię, co kto miał, dalej się wyginać w asany medytacyjne – „Caracal-nie-Poleci”, „Ordo-Luris”, „Kawa-Luris”, „Machorka-Zbutwis”. Jedna nawet „Bochaterom-Chrzęść-I-Pała”, ale akurat nie wyszło, bo się była za-chy-chwiała i w błoto rymła. I chrześci.
Wzdłuż ogonka posuwa się tymczasem boso pan w zniszczonym prochowcu. Co parę metrów poły rozchyla – co śmiechu, co pisków, co radości! Atmosfera piknikowa, jednym słowem. Tyle że czasem jakieś zamieszanie się wkradnie.
 Wody odeszły! – Ryknie nagle jakaś młoda grubaska. – Natychmiast ruch i szum, z ust do ust podają, że wody odeszły, już się część kolejki wycofuje, sprawdzać, co w piwnicach, czy coś z kartofli jeszcze się da dosuszyć, czy wózkarnie już dostępne. Pozostali, zadowoleni, podciągają do przodu, przepychają się, a nuż o jedno-dwa miejsca da się zaawansować, bo przecież dla wszystkich sznurka, kleju, ziarna na zacier nie wystarczy…
– Wody odeszły! – Jęczy ogarnięta obsesją młoda, ale już ją grzecznie dwóch młodych patryjotów za ręce, nogi bierze, na bok odciąga po błocie, między piołuny i nawłocie przekwitłe, niech trochę odpocznie na trawniczku, się uspokoi. Znów można o jedno miejsce troszkę podejść.
– Ty oszuście pierdolony! – rozedrze się tymczasem jakiś doliniarz, bo komuś portfel przejrzał i – za przeproszeniem Wenery zawsze – gówno tam znalazł, tylko obrazki z Sercem Apollinowym Gorejącym Bardzo Pobożne. – Ty złodzieju, chamie! – I już znów się kolejka dzieli, jedni za kieszonkowcem przeciwko oszustowi, drudzy za emerytem przeciwko złodziejowi, wszyscy swoje racje mają, swoje argumenty, zdanie swoje na każdy temat, a chyłkiem, to się starają jeszcze o dwa, trzy miejsca do przodu… Przepychanki, swawole – żebyż to co dzień takie atrakcje w naszym sandżaku!
            Ciotka z kumami też nie marnują czasu. Kwapisze udało się z jakimiś kobiecinami ze Slumsów im. Karczewskiego wymienić gazetkę na specjalny numer „Reality” z gratisem jeszcze nierozpakowanym. Dobra z Kwapichy sąsiadka, wyjęła z celofanu okrawek zwyczajnej, pilnikiem do paznokci podzieliła na trzy równe części, żuje Słojowa, żuje teraz Ciotka, żuje i Kwapicha. Żują i uwagi wymieniają.
– A jaki Ładny ten portret Pierwszego Prezesa na Brzózce powiesili!
A rzeczywiście portret Ładny, na tekturce falistej podklejony, w koszulce z plastiku, żeby nie zamókł, z dołączonym obrazkiem jeszcze jakimś prymicyjnym, modlitwą o wstawiennictwo u komitetu porządkowego. A obok ś.p. Ajatołach, jak malowany, cały w śladach szminki. A jeszcze obrazki wotywne błogosławionej Galadrieli Pawłowicz, protektorki naszej i opiekunki Osiedla im. Żoliborskich Prowodyrów. Brzózka niby nieoficjalna, zwyczajna, jak przed każdym sklepem, spółdzielnią, w podbutwiałej donicy z klepek paździerzowych, ale przez te kolejki to się jakby trochę miejsce Kultu Przenayświętszego zrobiło. I ludzie też co i rusz klękają, ale tylko niektórzy, bo miejsce w kolejce łatwo stracić. Więc Ciotka z drużyną lekko tylko głowy schyliły, Trykwetry Św. na piersi nakreśliły ciut ostentacyjnie, pomruczał po nosem, czy „Kaczkę Dziwaczkę”, czy „Białego Misia”… Czyli z szacunkiem, ale jednak ostrożnie, bo życie (i Bierdonka) ma swoje prawa.
Tego to chyba właśnie jakaś młoda matka-lewaczka nie wiedziała, bo jej pociecha, znudzona widać dreptaniem przez sześć godzin w miejscu, wyciągnęła spod kabatka samolocik z kartki zeszytowej i dalejże wokół Brzózki skakać, że niby lata, spirale, beki kręci. Ludzie zamarli, tylko dziecka rozweselony głos się niesie po placyku, pan Celesty coś przy komórce manipuluje i nie on jeden, z kolejki wyszedł jakiś niepozorny w burej marynarce, legitymację pokazał – Oprycznina Narodowo-Religijna. Matka nie protestuje. Wie, że nie upilnowała. Dziecko też wsiada do budy, zaciekawione, co się dzieje. Woźnica strzela z bicza, ktoś kucnął przestraszony. Fidelicjanci napięli bary, cała szóstka, jak jeden mąż, aż im się chomąta wżęły w ramiona. Ruszyła buda z upiornym skrzypieniem. Pojechali. O jedno miejsce do przodu.
O dwa. Okazuje się, że dziecko trzymało kolejkę dla babci.
*
Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło, kiedy kumy z Ciotką do drzwi Bierdonki dopchały się. Dobra nasza. Do zamknięcia jeszcze czas, jeszcze coś się ze stosów, koszy, łóżek rozkładanych, bułgarek, kobiałek, łubianek, palet wybierze. Wszystko jedno. Każde coś może się przydać do czegoś. Każdy wie.
            Przez szczelinę pomiędzy starymi numerami „W Sierści”, którymi zalepiono szyby, widzą sąsiadki, że na sklepie i Marka-ochroniarza brak, i znajomej kierowniczki. Niepokój. Jak jacyś nowi są, to może jacyś formaliści, albo co gorsza – złodzieye? Z ludźmi nigdy nic nie wiadomo – wiadomo. Naradzają się kumy po cichu, dołączają sąsiedzi z placu Dziwożon Gosiewskich, pół osiedla szepcze, a może i całe pół sandżaku nawet.
– Ja wiem – zdradza tajemnicę pani Zuza, zredukowana przedszkolanka. – Podobnież było tak – na pewno, bo Gertruda z byłej stołówki pracowniczej „Kłuszyn” mówiła Kazikowi z taczkowozowni, a Kazik mojemu wszystko powtórzył w sekrecie – że ten Marek i kierowniczka to razem wiecie… w magazynie, a ślubu przecież nie mają, no i ktoś zapukał, a ten Marek się przestraszył, a właśnie, wiecie, mieli niby już kończyć, no i on przerwał, kucnął, zasłonił się, ale za wcześnie czy za późno, dość, że ją za aborcję zamknęli, a jego za pomocnictwo. A jeszcze im prokurator przybił zniszczenie wózka widłowego, co od roku prowadził, bo akurat na tym samym magazynie rozpadł się od rdzy…
– No masz! – Mówi Ciotka. – Takie rzeczy! W naszej Bierdonce… Kto by pomyślał. – No i potępia, potępiają wszyscy, chociaż Ciotce na ten przykład trochę jakby żal, bo kierowniczka była nie taka zła kobieta, ochraniarz też nie najgorszy. Na przykład nie bił nigdy ostatnich klientów przed zamknięciem. Nawet różnych staruchów o lasce czy na wózku. Cierpliwie czekał, aż sami wyjście znajdą. A kto są ci nowi? Co będzie?
– Następne trzy osoby! Ruszać się, nie spowalniać! – Zaprasza tubalny głos nowego, więc Ciotka w rytmie, w rytmie Słojowa i Kwapicha też w rytmie z nimi zgodnym.
– Zaraz! Dokąd, kurwa wasza mać, tak szybko. Kartkę od spowiedzi pokazać!
– Ale ja byłam… – Mówi Ciotka prawie szeptem…
– Byłem w rijo, byłem, kurwa, w bajo. Kartka albo wynocha! – Informuje ochroniarz.
– Ale ja jestem przewodniczącą Koła Babek-Polek na naszym osiedlu… – Ochraniarz ręką jak bochen spokojnie odpycha Ciotkę i nawet nie przeszkadza jej samodzielnie wywrócić się w błotnistą kałużę. Podnosząc się na kolana Eufrozyna widzi, jak Kwapicha triumfalnie wyciąga jakiś świstek z torebki i podaje panu na bramce.
– A teraz kopia notarialna karty wyborczej!
Słojowa chyba zrezygnowała z zakupów, bo chyłkiem wysuwa się z kolejki, że niby Ciotkę pod łokieć i żeby podnieść. Blada Kwapicha cofa się o krok, ale ochraniarz już torebkę wyrwał, z torebki zaś – resztki zamka, wywala, co było, w błocko i z wody otrząsa jakiś dokument.
– No i proszę. Się głosowało… I na kogo… – Stwierdza spokojnie. Jakiś facecik w burym garniaku wysuwa się z kolejki, pokazuje legitymację. Z bramkarzem biorą zmartwiałą Kwapichę pod ramiona i wciągają w czeluść sklepu.
            Słońce właśnie zaszło, potężna łapa wywiesza od środka kartkę z kulfoniastym „ZAKNIENTE”.
– Pochwalona, pochwalona, Wenera zawsze! – Szepcze Słojowa i drży. Do kościółka? Nie, nie pójdą już dzisiaj. Nieczynny o tej porze. Będą się przemykać na swoją ulicę. Po cichu, po ciemku, na pół ślepe, roztrzęsione, na w pół żywe. Biedne moje trusie, myszki moherowe moje…
*
Zmieniłem zdanie. Nie będą. Gromkie ciotczyne: „No żeż kurwa mać!” budzi pół osiedla, przerażony Dziad Eligiusz zrywa się gdzieś na zatorzu i nawet Xiądz Kanonier we śnie drży.


Marysia poleca także wcześniejsze przygody Ciotki Eufroni w Najbardziej Patryjotycznym z Sandżaków, na przykład:




czwartek, 6 października 2016

Dramat X. Skargi!



Jeszcze jeden dowód, że podłość i przewrotność małopolskiej masonerii nie ma sobie równych! Dan Brown by czegoś takiego nie wymyślił! Marysi udało się udokumentować, w jak podły sposób zakamuflowana opcja boyowska i żeleńska obraża Naród Polski i jego duchowego Oyca - X. Piotra Skargę! Odraza! 

wtorek, 4 października 2016

(6) Rześki poranek Dziada R. Eligiusza

Jakiś gbur kopnął ogryzek i trafił Eligiusza w sam nos. Wobec tego Dziad Dyplomowany Radziwiłł Eligiusz otworzył Prawe i zaraz potem lewe oko, a następnie uniósł się trochę na posłaniu i łokciem się podparł.
– Dzień dobhy, kuhwa. – Sapnął sam do siebie i jął się na nogi ghamolić.
Pora była już najwyższa. Całkiem widno się zrobiło, syreny fabryczne wyły, przypominając o godzinie zamachu na katastrofę, ludzie spieszyli stać w kolejkach po pięćset plus, a na domiar złego jakieś pijaki zamoczyły w nocy Dziadowi posłanie, pracowicie uklepane ze sfilcowanych numerów „Wesz-dziennika”.
– Nie masz pan jeszcze jakichś zwhotów? – Zagaił w związku z tym Dziad do kioskarza.
– Bierz se pan, ile wola. W kurwę tego leży za kioskiem. W zimie to przynajmniej ludzie na onuce biorą, a teraz… Chuj, panie, nie interes. Jeszcze mi psy srają na to.
– Bóg zapłać, dobhy człowieku! – Ucieszył się Dziad. – A nie kupiłby pan ohdehu? Za pahę kopiejek oddam, niedhogo.
– No, pokażże pan. – Zaciekawił się kioskarz. – Jaki order?
– Ba! Złoty. Za Zasługi dla Obhonności Khaju.
– Bujdy. Jakiego znowu kchaju?
– Panie! Naszego khaju. Obejrzyj pan i dawaj pół hubelka, a nie: jaki? jaki?
– Hmmm… Wygląda jak prawdziwy – mruknął kioskarz niewyraźnie, bo równocześnie zębem badał próbę aluminium. Nie mam jeszcze w ofercie, to dam panu czterdzieści kopiejek.
– Cztehdzieści?! Panie! Złodziej by mnie dał przynajmniej siedemdziesiąt pięć! Z takiej blachy, panie, to o! jaką łyżkę ładną można sobie wyklepać kamieniem! – Tu Dziad jął zza onucki wyciągać całkiem zgrabny zestaw sztućców własnej roboty.
– Ja złodziej?! Żebym ci zaraz dziadu jeden ze grzywy nie kręgielnął! Mówiłeś przecież dopiero co, że pół rubla?!
– Strzyknąć, smahkaczu, to chyba ja ci mogę! Niech będzie z moją sthatą za pół hubelka i przybite. Powiedzmy, że phomocja.
– To przybite. Lubię z panem interesy robić, panie Eligiuszu. A skąd ten order, jeśli można spytać?
– A żadna tajemnica. W aptece mnie zamiast heszty wydali. Do leków bezpłatnych. Zawsze oszwabią. Złodzieje.
– Ano – złodzieje, złodzieje – podsumował kioskarz i wrzucił blachę do kartonika pełnego różnych śmieci.
– O! A tu to mam coś dla pana w prezencie, panie poruczniku. – Wyciągnął z pudełka stary wędkarski błysk. – Mnie to dzieciaki z tej kamienicy na Leppera zostawiły na wymianę. Za plakietkę „Wembley 73 Pamiętamy!” i za „Purpurową Mosznę”.
– Panie Genku, to ja pana dłużnikiem teraz będę!
– A w żadnym razie, panie Eligiuszu! My, weterani, to się wspierać musimy, inaczej całkiem nas te złodzieje zamorzą.
– A to Bóg zapłać! I pochwalona Wenera zawsze!
– A pochwalona!


Marysia poleca także obszerniejsze migawki z życia Falangisty Wyklętego Radziwiłł Eligiusza w naszym sandżaku:


Z poniedziałkowych przemyśleń...


poniedziałek, 19 września 2016

PiS i OIOM - dwa bratanki :)


Dwa suchary medyczno-analne. 
Pierwszy podsłuchany z tydzień po wyborach, drugi w internecie robi furorę od wczoraj (m.in. na Soku z buraka).

- Kaczyński trafił na OIOM...
- ?!!!
- Musieli mu szydło wyciągać z dupy...


Ziobro w aptece:
- Poproszę czopek.
- Jaki?
- Może być...






poniedziałek, 12 września 2016

Won z falangą


Marysi nie wypada, to ja opowiem, jak sponiewierać "falangę". Grzecznym dziewczynom odradzam, bo będzie wulgarnie. A niegrzeczne i tak zrobią, jak zechcą.






Propozycje trzy.

(a) Tak zwany "lodzik". Dwa prawie prostokąty i dwie całkiem kropki. Wulgarne, proste, komunikatywne. Powinny cepy załapać.





(b) "Mam wyło", albo "Mam wyłożone" (na falangistów). Wersja dla miłośników relaksu na łonie (?!!!) natury. Trochę bardziej skomplikowana, ale fajna.





(c) I wreszcie mój typ na dziś. "Wyjebka". Wymaga nieco więcej zaangażowania, ale efektowny i z hukiem.





No to ściskam Was Panie, Panowie. :)
Satysfakcji przy deratyzacji!

Stryj

niedziela, 11 września 2016

Denazyfikujemy przestrzeń publiczną C.D.

Vincent zachęcił, ja kontynuuję. Co przy pomocy spraya za 15 zeta można zrobić z faszystowską runą "Odal", którą jakiś karaluch przypiął na murze?

Propozycje cztery - proste, nie wymagające czasu ani wielkiego nakładu sił. 





a) Najprostsza jest "Nazi-kijanka" (jeden ruch ręką :) ).


b) Jej wariantem jest "Nazi-jaszczur" (trzy maźnięcia).


c) Osobiście przepadam za "Nazi-kapturkiem" (pięć mazów + wariantywne rączki).


d) No i nieźle prezentuje się "Nazi-dromader" (pięć-sześć ruchów).


Moc serdeczności, Kochani!



piątek, 9 września 2016

Krzyż celtycki - co z nim czynić?

Skoro już ściany w miejscach publicznych popstrzone są rozmaitymi symbolami nacjonalistycznymi, rasistowskimi, faszystowskimi etc., wypadałoby się w ramach czynu społecznego jakoś tym zająć.

Poniżej krótki instruktaż, jak maskować krzyże celtyckie - ulubiony znak wszelkiej maści rasistów. 

Informacje podstawowe: 

1) Koszt spraya - około 15 zł. To dobrze zainwestowane pieniądze.

2) Nie są wymagane żadne talenty plastyczne.

3) Obie zaprezentowane podmalówki składają się z 8-10 kresek.

4) W związku z czym operacja "dywersyjna" trwa ok. 30-40 s. (dobrze zainwestowany czas wolny).

5) Zastrzeżenie: ponieważ Wincenty i Stryj sami są antykami, na ich prośbę sygnalizuję, by nie mazać po zabytkach. Możemy się ograniczyć do denazyfikacji przejść podziemnych, blokowisk, sklepików osiedlowych, kiosków etc. 

To do rzeczy. Dziesiejsze propozycje:

1) przekształcamy krzyż celtycki w karalucha (pasuje, nie?)




2) przekształcamy krzyż celtycki w pająka.



Inspiracje Redakcja zaczerpnęła z tego miejsca:

bento

To przykład, jak radzą sobie ze swastykami koledzy z Niemiec. W podziękowaniu za wynalezienie tego filmu Imam, Rebe i Ojciec Winciuszka odznaczyli Miłkę B.-Sz. Honorowym Nazwiskiem Micewiczówny

Vincent de Micewicze Micewicz

czwartek, 8 września 2016

Kurban Bajram 1437

Imam Micewicz zaprasza:

W najbliższy poniedziałek (12 września 2016 r. [1437 rok od Hidżry]) rozpoczyna się Kurban Bajram. To najważniejsze święto dla naszych Tatarów. 
Kurban Bajram upamiętnia ofiarę Abrahama. 

Wszystkiego dobrego i radosnych obchodów!











Przy okazji interesujący link: http://bibliotekatatarska.pl/


Czyżby o Obronie Terytorialnej?

Na ludowo:

Do lekarza w WKU przychodzi baba uzbrojona po zęby.
- A pani to kim jest?
- Polko.





piątek, 26 sierpnia 2016

(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza

Ciotka Eufronia zerwała się lepka od potu. Zrzuciła barchanową kołdrę na PCV i nie otwierając oczu próbowała wymacać pilota. Udało się – kojąca melodia głosu Proboszcza Purchaweczki wypełniła pomieszczenie.
Musiała się Ciotka strasznie rzucać we śnie, bo zrobiła sobie oczko w rajstopie, a jeden sandał przeleciał przez pokój i wywrócił wazonik z zaschniętą różą. Powoli usiłowała rozkleić powieki, a pod nimi wirowały jeszcze ostatnie obrazy koszmaru. Ogromny, Czarny Wielkolud – Tumbo z Przylądka Dobrej Nadziei – gonił ją po pokładzie parowca wycieczkowego „Warszawska Wenera” i bódł w pupę rogiem, chłostał grubym, czarnym ogonem. A co chlaśnie, Ciotka zadrży! A co śmignie, Ciotka w jęk! I nawet jej się podobało, ale cały czas ta dręcząca myśl, czy się Srogi Apollo nie rozsierdzi, czy Wenera zawsze nie ukarze, czy do twarzy jej w tym samodziałowym bikini, czy Słojowa nie rozgada z zazdrości…
– Sen-mara, Bóg-wiara! – Westchnęła Ciotka. – A właściwie wcale to nie takie straszne było. Wspomniała z rozrzewnieniem swojego Antka, co go sąsiadki i szwagierka nazywały „Palownikiem”. Podgłośniła TV Tkwię, rozłożyła dywanik modlitewny i dla umocnienia ducha chciała przyjąć asanę Prawa-i-Sprawiedliwa. Cóż, kiedy jakoś sama z siebie wyszła Rozważna-i-Romantyczna… Spróbowała ponownie, a tu – z przeproszeniem Wenery zawsze – Dupa-i-Uprzedzenie.
Zirytowana Ciotka sprawdziła kompasem, czy dywanik ułożony w stronę Częstogrzebia. Ułożony. To przekręciła w stronę Turonia – też święte miasto, najświętsze. Spróbowała znowu – znów nici. Zerwała kartkę z kalendarza i sprawdziła, czy dzień nie feralny, szabas jakiś czy inny ramadan. No, nie – normalnie, patroni: św. św. Żalek i Muchomorek, patronki: bł. Galadriela Pawłowicz i sługa Apollinowa Beata Mazurek-Kajmak. Cieki wodne zmieniły bieg po przedwczorajszej powodzi? Różdżka nie drgnie, wahadełko milczy jak zaklęte. A Ciotka, jak się nie mogła pomodlić, tak dalej się nie może. Tumbo i Tumbo.
Podgłośniła Ciotka jeszcze telewizor – szczęśliwie akurat Apel Żoliborski czytali. Przeniosła kryształ z komódki, strzepnęła kurz z dzierganej serwetki i walnęła pięścią heterodynę, żeby Radio Wenera zaskoczyło. Zaskoczyło. Jak zwykle. Z Prawego Kąta ryczy TV Tkwię, z – za przeproszeniem Wenery zawsze – lewego: Radio Wenera. Dywanik odwróciła w stronę Świętej Góry Wywalu. Klęka, gnie się, zaplata. Nic! Jak sparaliżowana: ani pozycja Żołnierz-Wyklęty, ani Narodowe-Siły-Unasienniania-Bydła, ani Apollo-Królem-Kraju-Polan. Nie odmówi Ciotka porannych modłów – a to ciężki grzech! Miała się zerwać jak oparzona i – znowu – jakby sama z siebie ułożyła się w asanę Dziewczynki-które-nie-szanują-swego-ciała. Zgroza!!! Pachnie herezją. Dobrze, że okna zaklejone „Gazetą Polską”, bo Słojowa już by doniosła.
Poczłapała do kuchni zaparzyć ziółka, ale przypomniało jej się, że powódź wypłukała z elewacji ostatni krzaczek mięty. Zrezygnowana zamknęła lufcik, a wówczas wzrok jej padł na plastikową torebeczkę z zatrzaskiem, porzuconą pod stołem. Synuś zioła przygotował przed wyjściem! Jaki on jednak kochany jest, choć niesforny taki… Szybko zaparzyła Eufrozyna kubek naparu. Potem jeszcze dwa. Trza korzystać, póki woda jest. I od razu nowy duch w Ciotkę Eufronię wstąpił. Weźnie se siaty, podleci na ryneczek, zrobi zakupki, a może i przedkupki… Co ja? Pomyślała Ciotka i spojrzała na kupeczek… Przestało jej smakować, ale za to tak strasznie się śmiać zachciało! Ni stąd, ni z owąd kręci Eufrozyna bekę – idzie i pokazuje, jak kręci. Nikt nie patrzy? Smutno. Zapuka się do Andżeliki!
– Co mamusia?! Drzwi!!! – Wita się grzecznie Andżela, zasłaniając piersi derką, a kolega bąka coś nieskładnie na dzień dobry i pochwalony.
– A! Drzwi! – Cieszy się Ciotka i pokazuje na drzwi. A potem pokazuje, jak kręci bekę, i kręci bekę. – Pochwa-, pochwa-, pochwalooooony! – I znowu w brecht i rechot. I jeszcze w brechot.  – Daj ci Andżelka pledzik upiorę – szarpać zaczyna.
– To ja już pójdę…  – Grzecznie zagaja kolega.
– Ja-, ja-, ja-, ja-, jajusz! – Eufrozyna jest rozanielona. Jaki miły chłopak. Prawie jak Tumbo!
–  Mamusiasięwyniesie!!! – Grzecznie kontynuuje Andżelika, macając pod łóżkiem w poszukiwaniu podkoszulka. Z tych nerwów, to jej się aż bejsbolówka przekrzywiła.
– Ładne oczy masz! Komu je dasz?!!! Jedasz, jedasz!!! – Drze się Ciotka już w drodze do kuchni.

*

Był taki czas w życiu Ciotki Eufroni, że więcej niż w kościółku przesiadywała w dziale dziecięcym osiedlowej biblioteki, która jeszcze nawet nie nazywała się pod „Św. Yohananem Logotetą”. Dziś chodniczek przed nią porastają krzaki ałyczy, kępy rdestu, końskiego szczawiu i nawłoci, ale wówczas tętniła ukrytym życiem i była cichą przystanią dla kilkorga dzieci z kluczem na szyi.
Ciotka nie przylazła tu całkiem przypadkiem. Zanim jeszcze dopadł ją ten koszmarny ból głowy, przeczytała na drzwiach bloku, że akurat dziś w bibliotece będzie spotkanie z Autorem Centkiewiczem. To ten od Tumba! – Ucieszyła się Eufrozyna. Działanie mięty powoli jednak ustawało i zgromiła się sama za tę nieprzystojną myśl. – Nie pójdę! – Zdecydowała. Dość nieszczęść na jeden dzień.
Ale wiadomo, jak to jest. Łeb naparza, zakupki się same nie zrobią, w dodatku zaczęła Eufrozynę męczyć Andżela. Co właściwie robił tam ten Tumbo-kolega? Usiłuje sobie Ciotka wytłumaczyć, że hymny ćwiczyli przed Poranną Yogą. Ale że bejsbolówka przekrzywiona? To do Andżeliki niepodobne… No, dobrze chociaż, że Nikolka na koloniach w poprawczaku. Dość ma to dziecko ciężkie życie i tak.
Tak to rozmyślając, a usiłując jednak nie rozmyślać, z głową obolałą i z lekka otumaniona, szła Eufrozyna, szła, dreptała, tu wdepła, tam wdepła, tam i siam jeszcze wdepnęła, odwiedziła Caritas, nie odpowiedziała na dzień dobry Słojowej, aż ocknęła się pod drzwiami biblioteki. Św. Yohanan Logoteta spojrzał na nią groźnie z szyldu. – A czego tu?! – zdawał się pytać.
– A wal się! – Odrzekła Ciotka i tak się przelękła własną bezbożnością, że aż uczyniła chyłkiem Znak Trykwetru. – Wbiegła do biblioteki, jakby ją kto gonił, i dysząc postawiła siaty za zeschniętą palmą.
Spotkanie już się zaczęło. – Młody jakiś ten Centkiewicz. – Pomyślała Ciotka i ze złością zlustrowała baby wmaślone wzrokiem w przystojnego Autora. – O! Słojowa już tu była. A taka świętoszka!
Pisarz, choć minął już trzydziestkę, łysiał tylko trochę na zakolach i czubku niewielkiej czaszki. Myślącym wzrokiem wodził czasem po sali i powłóczystymi spojrzeniami uwodził słuchaczki oraz pana Celestego w pierwszym rzędzie. Tylko Dziad Eligiusz chrapał na posłaniu ze starych  „Uwarzamrze” usypanym za półką „Literatura kulinarna i o dzierganiu”.
Autor nosił się z angielską elegancją – sztruksy miał wytarte na kolanach, na łokciach marynarki z elany naszyte lateksowe łaty. Zerówki na nosie – w disajnerskiej oprawie z drutu i kartonu – trochę ocierały mu się o zaczerwienioną krostę. Lakierki lśniły jak – z przeproszeniem Wenery zawsze – psu oczy na widok redaktora Siemki. A dzięki przykrótkim nogawkom człowiek zwracał raczej uwagę na zrobione na drutach skarpetki, a nie na przyszwę polepioną taśmą „Skecz”.
–  Bolek-Bolek-Bolek – ciągnął Centkiewicz swój wykład monotonnym głosem. – Bolek, Bolek! – ożywił się radośnie.
– Ale czy Bolek? – Przerwała wykład Słojowa i uśmiechnęła się przymilnie.
– Bolek! – Zagrzmiał Pisarz. – Bolek! Bolek! Bolek! Bolek!
– Bolek! – zaszumiały ze zrozumieniem Panie.
– No przecież, że Bolek! – Ofuknął je pan Celesty.
Panie znów zaszumiały, rozszumiały się wierzby płaczące, rozpłakała się Słojowa w głos (a przy tym, ocierając oczy chusteczką, zerkała zalotnie na Autora).
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Grzmiał w świętym uniesieniu Centkiewicz.
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Niosło się aż do pomieszczeń grzewczych, nieczynnych o tej porze stulecia. Euforia ogarnęła salę. Krzyki wzmogły się, aż książki zaczęły spadać z półek.
– Tumbo! – Rozległ się nagle nieludzki ryk zza regału. Gwar zamarł. Szron pokrył warstwy „Gazety Polskiej” przyklejone na oknach i chroniące PCV przed zabłoceniem. Zimy powiew wpadł z pomieszczeń grzewczych. Uśmiech na ustach zamarł Autorowi, Słojowej, wszystkim Paniom.
– Tumbo! Tumbo! – Zaryczał znowu Dyplomowany Dziad Miejski i Falangista Wyklęty Eligiusz Radziwiłł, gramoląc się zza regału. – To „Tumbo”! Spadł mi, kuhwa, na głowę! Sto lat tego w hęku nie miałem! Tumbo! Kuhwa! Tumbo! Tumbo! Tumbo!
Ale ciotka już nie słuchała. Gnała jak opętana w kierunku kościółka, a za nią galopował wyuzdany duch Wielkiego Czarnego Tumba i chłostał Grubym Czarnym Ogonem. A jak chlaśnie, Ciotka stęknie! A co smagnie, Ciotka jęknie! Zimne i gorące dreszcze, szalone podniecenie, strach i wizja śmiertelnego grzechu za nią! Więc do kościółka, do kościółka galopem! Dawno zostawiła za sobą klapki, a siaty w ogóle nie zdążyły biblioteki opuścić. Już widać minaret, już widać pylony kościelnego podworca!
Tylko czegoś taśma biało-czerwona w poprzek wejścia. I kartka wyrwana z Księgi dziękczynień i pochwał: „Na wniosek Kółka Pań w dniu dzisiejszym kościółek nieczynny z powodu ważnego, cennego wykładu profesora Bolka Cenckiewicza w bibliotece. Apollo z Wami i Wenera zawsze! X. Kanonier”.
– No, żeż kurwa. – Powiedziała spokojnie Ciotka.

*

Niezastąpiony Synuś jeszcze nie wrócił z aresztu, więc Eufrozyna sypnęła sobie pół kupka mięty z torebeczki. Odkupi mu, jak wypłacą pięćset plus na Nikolkę. Do marca powinni się uwinąć.
Mięta uspokaja. Ciotce udało się nawet pogodzić z Tumbem. W końcu, kiedy jeszcze byłą panienką, też jej się śnił codziennie. A co za to można, że się przyśni? Leży zwinięta na dywaniku modlitewnym w pozycji Dzikość-Serca i pochlipuje przez sen. Czasem do Antoniego westchnie, czasem do Tumba, czasem do obu na przemian. Zostawmy Ciotkę w spokoju teraz. Przyda jej się chwila intymności.
A co się stało w bibliotece, opowie jej pewnie Dziad Eligiusz. Jak se już zdejmie gipsy.



*

Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:

(1) Antoni ma długi

(2) Antoni ma krótki

(3) Bibuła


Duś PiSiora, czytaj FAQ!




Nie pytaj, co Wincenty może zrobić dla Ciebie.
Zrób to sam!
Zostań rozbójnikiem, zostań, dywersantem, zostań dysydentem. Autokratom na przekór. Nędzy moralnej na złość. 

niedziela, 21 sierpnia 2016

Szczątki materialne „kultury” Pisaków. Indeks adnotowany

Szczątki materialne „kultury” Pisaków. Indeks adnotowany. T. I
prof. dr hab. Jędrzej Wykopek (PAN), dr hab. Jordan Grzebała, prof. UJ
Druk wewnętrzny Polskiej Akademii Nauk im. Karola Modzelewskiego

O nędzy bazy materialnej, z którą borykać się musi archeoetnograf wyspecjalizowany w badaniu tak zwanej kultury Pisaków, pisano już wielokrotnie. Czytelnikom niezorientowanym w literaturze specjalistycznej polecić możemy znakomity merytorycznie artykuł popularnonaukowy pióra Stryja Wincentego Micewicza, zatytułowany „Słownik mitologii Pisaków” hitem naukowym roku!". Tutaj wystarczy jedynie przypomnieć silną tezę doktor habilitowanej Żanety Smutek-Niewiary: „Oni nie pozostawili po sobie […] nic, po prostu nic!” (Smutek-Niewiara 2165, s. 69).
        Ten ostry sąd zasłużonej badaczki nie jest może całkiem nieuzasadniony – rzeczywiście liczba artefaktów wiązanych hipotetycznie z tak zwaną kulturą Pisaków asymptotycznie zbliża się do zera. A i to zero jest, szczerze mówiąc, bardzo dyskusyjne. Podejrzenia nauki, że była to „kultura” całkowicie atwórcza, graniczy z pewnością. (Warto może przypomnieć, że w najnowszych badaniach etnologicznych termin „atwórczy” ma ściśle określony zakres znaczeniowy i obejmuje kultury nietwórcze, niewytwórcze, nieodtwórcze oraz nieprzetwórcze; stosowany jest zatem dla określenia takich społeczności, po których nie pozostały nawet przetwory na zimę: pikle, kiszona kapusta, wędzone końskie mięso, suszone ryby etc. etc.)
Można jednak odrobinę złagodzić te nadzwyczaj krytyczne opinie, jeśli weźmie się pod uwagę, że pewna część materialnych artefaktów pozostających od pewnego czasu w naszych rękach mogła – podkreślmy ów brak silnej asertoryczności naszej hipotezy – mogła, choć nie musiała, być wytworzona przynajmniej na obrzeżach tak zwanej kultury Pisaków, choćby w osadach gminnych, spacyfikowanych już wówczas, ale jeszcze nieco rzężących Polaków.
Wespół z grupą naszych doktorantów dokonaliśmy w ciągu dwóch minionych lat kwerendy magazynowej w kilku wiodących ośrodkach muzealnych w kraju, starając się spośród niezbadanych dotąd szczegółowo, zalegających pomieszczenia techniczne i piwnice, eksponatów wyodrębnić tych kilka o niejasnym statusie, co do których istniej cień podejrzenia, że mogą pozostawać w jakimś związku z kanibalistycznymi kultami Pisaków.
Niniejszy indeks stanowi wstępne podsumowanie tych prac. Szczególny hołd  winniśmy w tym miejscu złożyć św. pamięci mgr Aldonie Sabale, doktorantce profesora Wykopka, która odkurzając ofiarnie tzw. pomnik smoleński udusiła się w tumanach kurzu dosłownie w przeddzień swojej obrony doktorskiej. Nauka polska wiele zawdzięcza heroicznej postawie takich ludzi i w jej osobie poniosła niezasłużoną a bolesną stratę. Nie będzie chyba jedynie smutnym żartem uwaga, że pośrednio mgr Sabała stała się kolejną (oby ostatnią już!) ofiarą tak zwanej kultury Pisaków.
Chcemy ponadto podziękować wszystkim doktorantom, seminarzystom, muzealnikom i lekkoatletom z krakowskiego AZS-u za nieocenioną pomoc w odskrobywaniu pleśni, pajęczyn, gołębich i mysich odchodów z opisanych poniżej artefaktów. Tym bardziej, że przy nikłych nakładach finansowych ponoszonych przez ministerstwo na nasz projekt badawczy musieli się oni babrać w tym gównie za darmo.
Winniśmy też podziękowania Panu Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Społecznego za niesfinansowanie naszych działań. Co prawda w sensie organizacyjno-kapitałowym nie pomógł nic a nic, ale jego zdanie „Te Pisaki to gówno są warci, a nie gotowy pieniądz!” zawiera w sobie głęboki osąd moralny i w zasadzie patronowało wszystkim naszym wysiłkom.

*

Szczątki materialne „kultury” Pisaków w kolekcjach polskich muzeów, lapidariów, archiwów, dyskontów, hipermarketów, wysypisk i składowisk odpadów. Indeks adnotowany, t. I.

Asteryskiem (*) oznaczono rekonstruowane formy słów z języka Pisaków.

Broń elektromagnetyczna. W kilku zachowanych dokumentach natknąć się możemy na wzmianki o cudownym orężu, który znalazł się ongiś w posiadaniu *oprycznika Antoniego. Dzięki niej miał on pokonać *Rusa lub potwora *Żydokomunę. Nie zachował się opis tego urządzenia, ani jego zasada działania.
            Pewne światło na sprawę rzucić może znalezisko doktorów Andrzeja Należnego i Tamary Oryl. W marcu bieżącego roku w magazynach Muzeum Zabawek w Kudowie Zdroju odkryli oni szczątki urządzenia opisanego przez muzealników jako „Domniemany karabin paintballowy”. Eksponat leżał zlekceważony przez badaczy za szafą, pokryty warstwą kurzu i czegoś. Niezrażeni odrażającym stanem znaleziska Należny i Oryl przystąpili do natychmiastowego jego oczyszczenia (Oryl) i prób zbadania (Należny). Nieoczekiwanie, po naciśnięciu spustu broń trzymana przez doktora Należnego wystrzeliła dwukrotnie w kierunku doktor Oryl. Pierwszy czerwony marker uderzył ją boleśnie w czoło, drugi nieodwracalnie zaświnił jej białą, koronkową bluzeczkę na wysokości lewej, dość obfitej, piersi. Zdarzenie to nie przybliżyło nas może do odkrycia tajemnicy *oprycznika Antoniego, ale z pewnością zakończyło dobrze się zapowiadający romans Należnego i Oryl.
            Sami nie wiemy, czy martwić się z tego powodu (kibicowaliśmy!), czy przeciwnie (dzięki zerwaniu zdrożnego stosunku oboje ocaleni zostali dla nauki). W każdym razie, rzeczywiście był to karabin do paintballa.








Ryc. 1. Oprycznik Antoni z bronią elektromagnetyczną. Fresk z Cerkwi św. św. Kupały i Podziwiały (XII w.).

Pomnik Smoleński. Wedle językoznawców forma gramatyczna tej nader często spotykanej frazy wskazuje na to, że jest to imię i nazwisko. Mielibyśmy tu zatem do czynienia z wcześniej nieznaną postacią kultową, zapewne żywą w folklorze Pisaków i być może wyobrażaną w postaciach figuralnych. *Smoleńsk jest nazwą legendarnego miejsca walk *Lecha z *Rusem (lub *Czechem), poświadczoną w zapiskach i folklorze. Pomnik to zapewne imię własne utworzone od rdzenia *pomni(eć) – pamiętać, przypominać sobie – na wzór takich form, jak *Dominik (ten, który dominuje w zapasach, karate i/lub MMA), *Patryk (ten, który patroszy nieprzyjaciół Oyczyzny), *Skarbnik (ten, który jest prezesem SKOK-ów), *Jarłyk (ten, kto się opłaca prezesowi), *Niezbędnik (niezbyt mądry, ale potrzebny, bo wierny, „słup”, „szabla” sejmowa), *Rzecznik (rodzaj utopca lejącego wodę, imię złowróżbne wskazujące na nędzne perspektywy krótkiego życia). „Pomnik” znaczyłoby więc tyle, co „pamiętnik” (por. „Pamiętniki z wakacji” w archiwach Polsatu) – ktoś, czyim obowiązkiem jest pamięć: bard, rapsod, aojd czy po prostu wajdelota. Pomnik/Pamiętnik Smoleński byłby więc zapewne patronem poetów, depozytariuszem zbiorowej pamięci historycznej, szczególnie o walkach *Lecha z *Rusem (lub *Czechem) w *Smoleńsku.
            Dodatkowo hipotezę związku Pomnika Smoleńskiego z postaciami natchnionych poetów i spożywanych przez nich w tradycji indoeuropejskiej koktajli alkoholowo-opiatowych (por. np. miód skaldów) podkreśla jego aspekt bachiczny. W zachowanych tekstach wciąż mówi się o „wznoszeniu Pomnika Smoleńskiego”, z czego jasno wynika, że na ogół ten Smoleński leżał. Zapewne pijany (nektarem bogów, somą, miodem skaldów).
        W pierwszym roku naszych poszukiwań mgr Marsala Buńczuczna natknęła się na zagadkowe znalezisko w pozostałościach kopalni odkrywkowej węgla kamiennego w Wałbrzychu (tak zwanego „bieda-szybu”). Jest to mocno zniszczone malowidło, opisane (zapewne błędnie): „Jerzy Duda-Gracz, Piękny Instalator (1979)”. Przedstawia mężczyznę w rozchełstanej koszuli i berecie wylegującego się na stosie rur w pomieszczeniu grzewczym. Mgr Buńczuczna postawiła śmiałą tezę, że atrybucja dzieła jest fałszywa. Jego autorem nie miałby być znany malarz polski (którego wszystkie dzieła zdewastowano w epoce Pisaków, nie mamy więc żadnej bazy porównawczej), a mityczny artysta jarmarczny Pisaków Duda-Kobzdej. Pozycja leżąca „Instalatora”, niezbyt przytomny wzrok, rozdarta jak u Rejtana koszula oraz zdobiąca jego głowę beretka (z moheru?) miałyby, zdaniem magister Buńczucznej, jednoznacznie identyfikować sportretowanego mężczyznę jako Pomnika Smoleńskiego w charakterystycznej pozie. Hipoteza tyleż śmiała, co niepewna, zasługuje jednak na dalsze, pogłębione analizy.








Ryc. 2. Domniemany portret Pomnika Smoleńskiego odkrycie magister Buńczucznej.

Wanna z jacuzzi. Liczne przekazy ludowe zachowały tradycyjną opowieść o herosie Wassermannie, który stoczył bój na śmierć i życie z bestią *hydrą/*hydraulikiem. Ta lub ten ostatni miał w pałacu Wassermanna zainstalować morderczą pułapkę w postaci podłączonej do *prądu *wanny z *jacuzzi. Sprytny Wassermann jednak nigdy się nie kąpał z obawy spisku. Przejrzał knowania *hydraulika i wytoczył mu *proces/*sąd boży. Wynik tego ostatniego nie jest znany, ponieważ Wassermann (jego nazwa niechybnie wskazuje na to, że jest w istocie bóstwem akwatycznym lub boską personifikacją żywiołu) został wzięty do Nieba przed rozstrzygnięciem ordaliów. Analogię figury wzięcia wód do nieba znajdujemy w presokratycznej filozofii Heraklita (co prawda już w wersji zlaicyzowanej).
           W tradycji ludu (także polskiego) utrzymało się jednak przekonanie o złowróżbnej roli *hydraulików, *utopców (zob. *Rzecznik), *wodników.
            Niedługo po rozpoczęciu naszego projektu mgr Marzena Nabrzmiała zidentyfikowała wannę z jacuzzi w magazynach warszawskiego Muzeum Łazienek. Przez okrągły tydzień ofiarnie czyściła ją Cif-em i Dosią, następnie zaryzykowała próbę uruchomienia urządzenia. Niestety, w trakcie kąpieli doznała porażenia – leżała przez ponad dwa dni w gorącej wodzie z bąblującą pianą, paliła kadzidełka i świeczki zapachowe, szorowała się gąbką i nie dawała się wyciągnąć. (Przez szacunek dla naukowej rzetelności muszę tu zaznaczyć, że podczas gdy ja heroicznie usiłowałem ratować mgr Nabrzmiałą, obejmując ją w pasie, dr hab. Grzebała gapił się jak zaczarowany na jej biust – J.W.). Uratowana w końcu, wymknęła się w nocy, ukradła eksponat, omotawszy wprzódy magazyniera Gałęziaka, i zbiegła wraz z wanną do słonecznej Italii. Skutkiem tego chwilowo nie mamy możliwości podjęcia dalszych badań nad artefaktem Wassermanna. Niemniej, zmobilizowaliśmy naszych włoskich kolegów i dzięki ich wsparciu zaistniała pewna nadzieja w tym temacie. Inna sprawa, że po pierwszej kolacji przy świecach, dr Vatollini, który miał Nabrzmiałą uwieść, przestał odpowiadać na SMS-y. (Ale do mnie pani magister przynajmniej przysyła pocztówki na święta i uroczystości państwowe. W sumie równa babka z tej Marzenki. – J.W.)











Ryc. 3. Magister Nabrzmiała ze swoim znaleziskiem.

Wrak Tupolewa. Zgodnie z wieloma źródłami, był ważnym artefaktem religijnym, symbolem głęboko zakorzenionym w wierzeniach Pisaków. Nie wiemy dokładnie, jak wyglądał. Nie wiemy nawet, kim był Tupolew, zanim zszedł na psy i zamienił się we wrak. Zapewne chodzi o jakiegoś bohatera kulturowego, który poniósł męczeńską śmierć za wspólnotę, być może pijąc na umór lub przyjmując środki odurzające. Być może w czasach Pisaków postać jego, żywa w mitach, legendach i artykułach w szmatławcach, ożywiała zbiorową wyobraźnię tego odstręczającego ludu.
            Wiosną tego roku mgr Jan Łasica na zapleczu kuchni dla ubogich przy poronińskim Muzeum Folkloru Narodów i Ziem Górskich odnalazł przywaloną eternitem, odłupkami dachówek oraz szkłem z konspektów i prawie całkowicie pokrytą kolonią opieńków figurę z brązu, co do której istnieją podejrzenia, że przedstawia właśnie owego Tupolewa. Gdyby hipoteza nasza potwierdziła się, byłoby to jedno z najbardziej sensacyjnych odkryć ostatniego ćwierćwiecza. 
           Tak zwany „wrak Tupolewa” jest figurą mężczyzny ponadnaturalnej wielkości wykonaną z brązu. Przedstawia człowieka w średnim wieku w pozycji stojącej – lewa noga nieco cofnięta, dłonie w kieszeniach spodni, głowa dumnie uniesiona, spojrzenie skierowane w odległy horyzont. Tupolew ubrany jest w trzyczęściowy garnitur, charakterystyczny dla kostiumu męskiego klas średnich i wyższych wieku XX, w zgięciu lewej ręki trzyma długi płaszcz. Wysokie czoło przechodzi w łysinę, głowa dość krągła, nos wydatny, oczy lekko skośne. Charakterystycznym elementem jest ostro zakończona szpicbródka. W pobliżu figury odkopano ukryty w kompostniku granitowy postument z magiczną formułą „Lenin”. Sens tego napisu nie jest na razie znany.












Ryc. 4. Domniemany wrak Tupolewa poronińskie znalezisko magistra Łasicy.

Z naszą interpretacją znaleziska nie zgadza się prof. Ludomir Grdyka z Poznania. Sądzi on, że figura nie zdradza oznak wycieńczenia, nie może zatem reprezentować wraka. Grdyka – osamotniony w swym twierdzeniu – interpretuje poronińskie znalezisko jako figurę bóstwa Pisaków – *Jarosława/*Jarowita.