piątek, 29 lipca 2016

(3) Bibuła

Wielkie mamy poruszenie. Sam Najwyższy Ajatołach ma przyjechać z wizytą ze Świętego Grodziszcza Turynia. Czy z Turonia. Czy coś. No, w każdym razie bez Asysty Wojskowej się nie obejdzie. A parafianie naszego sandżaku hurmem rzucili się stroić kościółek, ulice, skupy surowców, ogródki działkowe, wytwórnię kapiszonów „Orsza”, punkty nabijania syfonów i repasacji pończoch. No wszystko, po prostu wszystko. I jeszcze okna.
Między minaretem a kałakolnią naszego kościółka panowie z Semper Milicji rozciągnęli (a co było pohukiwań, postękiwania!) przewód tu i ówdzie izolowany z żarówkami. Prądu, co prawda, nie ma dalej, ale kto wie? Kościół ma swoje sposoby, a Ajatołach to nie w kij dmuchał, może coś się da załatwić jak zwykle u wojska. A poza tym z girlandą jakby ładniej niż bez – niektóre żarówki jeszcze trochę kolorowe, a jak będzie prąd, to się sprawdzi, co przepalone, co nie. Znalazło się też parę zapasowych, jakby co, bo ludzie sami chętnie przynoszą, albo na naftę wymieniają, na karbid.
Bardzo też ładne tralki postawiliśmy tam, gdzie te krzaki rosły, a i korzyść jest, bo wróble i te drugie już – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie brudzą, i koty nie będą – z przeproszeniem Wenery zawsze – marcować cały rok.
Wiaty od trolejbusów tośmy bibułą kolorową obkleili. Miały być w barwach Turyńskich, ale wyszły w takich, jakie były w papierniczym, to znaczy różowe. Ale bardzo to ładne. Bardzo ładne. Odmienił się nasz sandżak jakoś tak na lepsze, na weselsze.
Też i Ciotka Eufronia postanowiła okna ustroić na Wielką Peregrynację.
Z „Małego Bravo Girl Niedzielnego” wycięła portret Ajatołacha, taki ładny, i nakleiła na tekturkę. Skrzynki po pelargoniach wystawiła i nawkładała do nich łąbędzików plastikowych różnych, sztucznych kwiatów, krzyżyków, baranka z cukru, no i pięknie się zrobiło. A jeszcze Synuś skądś przytargał neon z napisem „Vitamin C”, obstukało się młotkiem rurki i jest prawie jak „Wytamy!”. Tylko bibułki zabrakło, bo wszyscy na te wiaty dali i papiernik też.
Co robić? Nie ma wyjścia. Musiała się Ciotka na jakieś większe zakupy wybrać do Centrum. Trolejbusy nie chodzą, prawda, ale za składnicą tranzytową, jak się obejdzie to zarośnięte lotnisko i stawki z kiełbiami, jest taki skrócik koło silosów – myk, myk między wiatrakiem, co z niego w listopadzie turbina zleciała, a cementownią „Kirholm” i już będzie raptem z pięćset-osiemset metrów do końcowej stacji metra.
Jak trzeba iść, to trzeba, a opieprzać się też nie ma co.
– Obcym tylko nie otwieraj! – rzuciła Ciotka w drzwiach.
– Ychy. – Odstękła Adżelika, bo akurat miała ręce czym innym zajęte, znaczy, mejkapem.
Idzie Ciotka, rozgląda się ciekawie, bo w całej parafii, ba!, w całym chyba sandżaku okna pootwierane na oścież, nie zawadzi sprawdzić, co tam ludzie mają, jak się żyje i w ogóle. I rozmów podsłuchać przy okazji.
–  Na Miłość Boską! Musi akuratnie parapet zmywać, kiedy pierzyny wyłożyłam do wietrzenia? Nie widzi, że świni?! Wodą tą syfską wszystko zalała!
– Jakby sobie Sandałowa nie zatęchliła pierzyn, to by nic nie było. Nie moja wina! Częściej trzeba przewietrzać!
A przewietrzają właśnie wszyscy i stąd też widać, że dobrobyt wielki, bo to z lewej strony ulicy zapach duszenia kapusty, z prawej znowu – śledzie się smażą, znaczy będą parzybrody z kartoflami z wody, bigosy jarskie, biała kapusta parzona, albo z łazankami, ze świderkami, albo i z matiasem w oleju, occie, i śledzie po kaszubsku, po łowicku, po kurpiowsku, z rusztu, z patelni, z gryla i z Lidla. Uczty świąteczne się przygotowują w każdej kuchni. Znaczy się program socjalny „Pięćset plus” nabiera rozpędu. Tu się ciotka trochę zasępiła, bo jej się przypomniało, że jeszcze za ten tydzień musi zapłacić brzozowe i pogromne, bo licho będzie. No dobra, co tam. Trzeba się chwilą umieć cieszyć, „Karpie wyjem”, jak mawia Dziad Eligiusz.
Dzionek uroczy, słoneczny, chociaż, zaraz, nad trzepakiem jakaś chmura czarna się unosi. Żeby tylko pogody nie zepsuło na przyjazd Jego Miłości Własnej w Osobie. A tu z tej chmury – nagle – jak nie wyskoczy jakiś!
– Jezus, Maria! Islamista! – Ciotkę to aż podrzuciło ze strachu i dobrze, że jeszcze zakupków nie tachała, bo ani chybi upuściłaby reklamówki.
– Ale się pani Eufrozynka przelękła, chły, chły! – Zakaszlał imigrant. – Wcale mnie pani nie poznała!
– Nie poznała, nie poznała. – Odburknie Ciotka na to – Bo też i pan Celestyn nic do siebie nie podobny. Czarny jak jakiś diabeł-satanista. Myślałam już, że to multi-kulti.  
– Eee, gadanie. Trochę się człowiek umorusać przy trzepaniu musi, nie? – Odparł wesoło. – A dokąd to śliczne nóżki niosą?
– A tylko po bibułę idę do Centra, bo…
Reakcja sąsiada zaskoczyła Ciotkę po prostu niebywale. Odskoczył, pobladł, że aż spod grubej warstwy kurzu i pyłu było widno, zamachał uzbrojonymi w dwie trzepaczki ramionami.
– No to ja już do dywaników wracać muszę! Uszanowanie, szacuneczek pani Eufrozynie, zdrowia, zdróweczka, zdrowie najważniejsze, niech będzie pochwalona Wenera zawsze!
– Ano, będzie, będzie – odparła Ciotka całkiem ogłupiała, patrząc, jak roztrzęsiony pan Celesty za chodnikiem perskim z Kowar usiłuje jakiś numer wbić w komórkę. – Przecież tu nie ma zasięgu. – Wzruszyła ramionami.
Między cementownią a metrem przysiadła sobie Eufrozyna na starym kuble, bo przeszła już pora obiadu i w żołądku kruczyło. Ze słoiczka pojadła sobie pokrzywy z octem, z drugiego bułkę tartą zasmażaną na skórce od kaszanki. Pić się chciało od słońca, ale termofora postanowiła jeszcze nie ruszać, bo szmat drogi za nią, ale do końca też jeszcze ciupkę. To otarła palce w liść łopianu i dalejże w drogę. Tylko jej się coś zdawało, że ktoś śledzi ją ukryty w chwastowiwszu, a zza jałowców, zdziczałej ałyczy czy coś, antena w słońcu połyska. Aaa tam! Alleluja i do Centra.
W metrze tłok, bo się jakoś wszystkim na ostatnie zakupy zebrało nagle. Jeden drugiemu na nogę nastąpnie, miłego dnia pożyczy. Gorąco pod ziemią, duchota, że aż oddychać trudno w tym ścisku. Ludzie mokrzy w non-ironach, bistorach, wiskozach, a tacy dla siebie mili!
– Przepraszam panią najmocniej, ja tu nie stałem…
– Ależ wprost przeciwnie, przeciwnie wprost, proszę wejść przede mnie, bynajmniej panu mówię…
I na szczęście funkcjonariusze Milicji Fidelis formują jakoś tę zgraję w równe ogonki i w jakim takim porządku na tory puszczają. Prądu nie ma, więc jakoś się trza wziąć na sposób. Z każdej pięćdziesiątki wyłania się pięćdziesiętnika i stawia na czele kolejki, reszta za nim formuje „węża”. Pięćdziesiętnik odpowiada za tempo i bezpieczeństwo przewozu, pozostali zaś już tylko za tempo. Niby to żadna chwała biec na początku „pociągu”, ale każdy jakoś chce być wyróżniony, więc spory, kogo wybrać, kto ma większe zasługi, a kto zdrajca Oyczyzny i w ogóle Złodziey. Ot, demokracja bezpośrednia… Ale jakoś się udaje funkcjonariuszom kolejne węże na torowisku formować i odprawiać w jakim takim rytmie. Na torze B zaś regularnie dobiegają pociągi z Centrum, obładowane siatami, kartonami, pełne bułgarki cebuli dźwigają, sześciopaki z wodą święconą, zgrzewki czegoś tam, co się zawsze do czegoś tam przydać może. Ochotnicy pomagają wciągać co cięższe pakunki na peron, czasem który – wstyd przyznać – dyla daje i w tunele niesie się rozpaczliwe: „Złodzieee-je! Złodzieee-je!”. Wtedy tłum solidarnie podchwytuje: „Zło-dzie-je! Zło-dzie-je!” i kolejne składy w tym rytmie żwawym odprawiają się szybciej.
W Centrum ktoś się nawet Ciotce pomógł wygramolić na powierzchnię po nieruchomych schodach ruchomych. Przysiadła trochę, pokrzywy dojadła i łyknęła wreszcie z termoforka, bo jazda metrem trochę ją utrudziła. Jakoż przy tym zdało jej się, że ktoś ją obserwuje z agrestów i porzeczek, którymi obficie obsadzono Paradny Plac. Przy takim upale, słońcu, to człowiek nie wie, czy to zajączki, refleksy, czy front burzowy z dala błyska, czy fleszami rażą. Aaa tam! Do Centra, do Centra, krakowiaku żwawy!
Ale jednak trwałą trochę Ciotka Eufronia poprawiła. Na wszelki. A nuż to jacyś paparazi? Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby ją Słojowa w „Reality” zobaczyła rozczochraną, albo Andżelcia, albo Nikolcia.
Teraz iść dokąd? Trudna sprawa. Spytać kogo by wypadało. Jak to mówią, koniec języka za przewodnika. Ale co się Ciotka przechodnia jakiego spyta o tę bibułę, blednie taki, nogi zaraz bierze za pas i gna gdzieś jak opętany, w biegu tylko w komórkę próbuje coś wstukać. Jeden, drugi, trzeci. No coś zaraz Ciotkę trafi normalnie. A jeszcze coś szura w krzakach, coś się jakby za kubłami, budami targowymi przemyka, fleszem błyska czy może to guziki od munduru? Gorąco, ludzi pełno, a jakoby nikogo nie było, prawy klapek Eufrozynie palca odparzył. No licho jest, licho.
Tak to drepcąc, podbiegając doszła Ciotka aż do skrzyżowania Wisły z Odrą. Tu przynajmniej widać, że też się na przyjazd Jego Miłości Własnej w Osobie szykują, bo ołtarze uliczne już umajone, kapliczki pachną świeżą olejną, a chramy i kąciny – gorącym lepikiem i papą rozgrzaną. Jak w niebie, tak pięknie – co tu plastikowych kwiatów, co sztucznych owoców, budek z preclami, strzelnic, cinkciarzy z cukrową watą. A ruch jaki! Stanęła sobie Ciotka, rozdziawiła się ciupkę, bo nawet o paparazich zapomniała. Przy Narodowym Drzewie Narodowym ta nasza maleńka, co i rusz na nowo zasadzana, albo patykiem, żerdeczką, listewką podpierana, podwiązywana Brzózka, to jak – z przeproszeniem Wenery zawsze – pokrzywa jakaś. A ta tu – o! Wysoooka, strzeliiiista. A na samiuteńkiej górze i konarach wyższych czerwone światła się palą, żeby jakiś samolot – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie ten teges. Zresztą i tak od lat nic nie lata, no może tylko rządowe montgolfiery, ale dawno nikt nie widział. A tej Brzozy pilnuje warta Honorowa Semper Milicji i Młodzieży Wszechpłockiej. A skrzydła jakie mają, pięknie ze styropianu krajzegą wyrobione, szyszaki świeżeńką srebrzanką pociągnięte! Takie sobie nagolenniki z rynien porobili i nałokietniki, pancerze bardzo udałe, chyba z karoserii jakichś czy co. Szable w słońcu lśnią, halabardy, maczety, bejzbole.
A przy Archiołtarzu Całopalnym Narodowym już powoli gromadzą się Archimandryci, Archijereje i Architekci. Protopopy i Prototypy. Pastorały, Pektorały, Chorały. Minerały, Sandały, Kaszkawały. Kureci i Kuretki ćwiczą tańce, a Literaci z Literatkami – chóralnie i oralnie. Dzieweczki w białych sukieneczkach rozsypują kwiatki, więc zrozpaczone opiekunki usiłują te kwiatki zbierać z powrotem do koszyków, dzieciom tłumaczyć, że jeszcze nie, że za wcześnie. To wtedy chłopcy w komeżkach psikać się zaczynąją wodą święconą, a tak dla jaj, bo gorąco, i tu już gorzej, bo trzeba ją uzupełniać z kranu w podwórku pobliskiej kamienicy. Milicja Fidelis doprowadza krnąbrnych Weteranów pod sam ołtarz – gdzieś za ucho ciągną jakiegoś szarpiącego się Powstańca Narodowego, za łokcie niosą wierzgającą Łączniczkę, dla zabawy tych na wózkach spuszczają po desce z ciężarówki, zakłady robią, który dalej dojedzie. Prawie już skończyli, jeszcze tylko Berety Powstańcze uklepią, w plecy walną, żeby się prosto trzymali, nakrzyczą na Sanitariuszkę, spłakaną, że jej ktoś torebkę ukradł. O torebce! W takiej chwili! Dziwi się Ciotka tym Weteranom – w końcu są Honorowymi Gośćmi Uroczystej Yogi Świętej z udziałem Jego Miłości. Taki zaszczyt ich spotyka, a oni jakby niezadowoleni. Podziecinnieli z wiekiem widać. Ech!
Ale skoro już milicjanci uporali się z rozbrykaną gromadką, to weźmie Ciotka i ich o tę bibułę spyta. To pyta.
– Gleba, kurwa! Nogi! Ręce! Gleba! – ryczą chórem fidelicjanci.
I Ciotka znów zgłupiała. Ale nie na długo. Nie na długo zgłupiała, bo ją na glebę praśli, twarz do asfaltu przyciśli, ręce wykręcili, reklamówką skrępowali. Jeden teraz czerwoną chorągiewką macha, krótką wiadomość tekstową śle do obserwatora na dachu, ten już dymnym sygnałem przekaże SMS-a do Centrali. Drugi tymczasem klapki Eufrozynie ściąga, lustruje. Wstyd Ciotce, bo w rajstopie dziura, nie zrepasowała. Ale też się już cokolwiek Ciotka Eufronia podkurwia, jak jej pierwszy szok minął. Dajmy jej jeszcze ze dwa akapity na dojście do siebie.
(Akapit 1) Z tłumu wychodzi dwóch szaraków w sraczkowatych anzugach. Jeden wymachuje sobie anteną samochodową, drugi błyska lusterkiem. Pokazują Dokumenty. Oprycznina Narodowo-Religijna – mówią. – Baba nasza, z dawna my śledzimy. „Baba?!” – myśli sobie Ciotka – „O Przewodniczącej Ligi Polskich Babek-Polek w naszym sandżaku – Baba?!”. Ale Ciotce damy jeszcze jeden, ostatni akapicik. Niech wytchnie, niech sił nabierze. Niech się na dobre wkurwi, ciekawie się robi.
(Akapit 2) Korzystając z nieuwagi fidelicjantów, Najstarszy Powstaniec daje nogę. Gdyby nie antypaństwowe zachowanie Starca, miło by było patrzeć, jakie susy daje, odstawia pogoń na sto metrów, a jeszcze im z rogu Kaczyńskiego i Kaczyńskiego fucka zdążył pokazać. Łączniczka także nie będzie gorsza – końcem kuli rąbnęła w lakiera jakiegoś Imama, aż podskakiwać zaczął, to ona tą kulą wtedy na odlew w wartę Honorową, aż garnek ze łba zleciał takiemu ze Wszechpłockiej. I wtedy Ciotka rozpoznała w nim Wasyla, Dwojga Imion, Złodzeyskie Nasienie, Kobrettiego. To ją tu, kobietę dojrzałą, zasłużoną, po ziemi łachmanią, tłuką, a taki tam w Honorowej Asyście sobie bryluje?!!! No, na Apolla Belwederskiego z Liściem Figowym na Ptaku! To się po Ciotce nie pokaże, żeby w takiej sytuacji odpuściła!
Dziewczynki sypią kwiatki, opiekunki gapią się zbaraniałe, chłopcy psikają się wodą. Łączniczka przebiła się do rogu Dudusia i Poldka, jeszcze zdążyła język pokazać prześladowcom. No, traf chciał, że akurat wtedy Sanitariuszce ktoś zwrócił upuszczoną torebkę, a w torebce miała Stena…
Radiomobile przy dźwiękach fanfaronów wtacza się w Aleję Wyklętą, ale dzieci z kwiatkami i butelkami już się rozbiegły przerażone seriami ze Stena, rozbiegli się za nimi funkcjonariusze. Matki-Polki, Matki-Lewaczki, Matki-Ubeczki, Matki-Złodziejki, wszystkie próbują swoje pociechy ratować, albo i siebie, obojętnie. Ciotka w ataku, Wasylek już ją zobaczył i daje hasło do ucieczki Honorowej Asysty Wojskowej. Ale się lebiegom te skrzydła husarskie o gałęzie Św. Brzozy zaczepiają, zasłony od hełmów na oczy pospadały, zderzają się jeden z drugim. Bejzbolami grzmocą na oślep, więc się i Archimandrycie i Kuretce dostało. Tłum wywrócił budę z chińszczyzną i Pektorały ślizgają się w lakierach na wrzącym smalcu ze stu patelni, co i rusz który pada i śmiesznie wyje. Dwójka dzieci w strojach komunijnych dorwała się do mikrofonu. Ona: – „Kto ty jesteś?”, On: – „Luke, I’m You Father!”, Ona: – „E.T. go home!”. Z kołchoźników Siostra Makarena nawołuje do spokoju i stara się zaintonować „Barkę”.
W takiej sytuacji prowadzący Radiomobile Dowódca Gwardii Kujawskiej decyduje się na jedyny możliwy ratunek, taranując barierki skręca z Alei.
O 17.32 czarny Maybach wiozący Jego Miłość Własną w Osobie, Najwyższego Ajatołacha Najjaśniejszej Republiki, X. Tadeusza Podgrzybka (71 l.) runął w topiel skrzyżowania Wisły i Odry. Cześć Jego Pamięci (Maybacha na gwarancji). Bo-cha-terom! Cześć-I-Hałwa!.
*
Ale w tym momencie Ciotka Eufronia dyszała już ciężko, wsparta o mur pobliskiego zaułka.
– No żeż kurwa. – Spokojnie podsumowała sytuację. Spojrzała na zaciśnięte dłonie i z obrzydzeniem odrzuciła od siebie ryże kłaki Wasylka. Uspokoiła oddech, sprawdziła, czy ma zapasową reklamówkę w kieszeni i już miała iść, kiedy tuż obok niej padło niespodziewanie pytanie.
– Czendż manej? Zielone, ojro, bileciki, bibuła?
Ciotka wzdrygnęła się, ale nic już nie była w stanie dać znać po sobie. Cinkciarz – szarozielona chudzina – kulił się w kucki we wnęce muru tuż obok niej. Szczerze mówiąc nie zauważyła nawet, kiedy klapkiem przydepnęła mu mokasyna. Zastrzygła jednak czujnie uszami:
            – Bibuła? A co ma?
            – Wszystko ma. Freuda, Derridę, Woltera, Barthes’a, Bartoszewskiego, Darwina, Hobbesa, Kołakowskiego i Giedroycia. I do papierosów bibułki – prima sort, niemieckie.
Eufrozyna czuła jakąś większą ściemę w powietrzu – źle gościowi z oczu patrzy, a poza tym nie do końca wyczaiła, o czym gada. Ale dzień był naprawdę wyczerpujący, z wizyty Jego Miłości Własnej nici… A pies to srał.
            – Daj pan te niemieckie – rzuciła Ciotka.


28 lipca 2016 r.

*

Imam Micewicz poleca także inne przygody Ciotki Eufrozyny:



środa, 27 lipca 2016

(2) Antoni ma krótki


Jak przy niedzieli od rana słońce się rozpaliło, to i do kościółka milej wstawać. Ciotka Eufronia stęknęła cichutko, wystawiła z łóżka najpierw lewą nogę, potem Prawą, jeszcze trochę od snu otępiała, na ślepo wymacała jeden klapek i sięgnęła po pilota. Tu już otrzeźwiała na dobre i jednak ściszyła od razu TW Tkwię, bo o mały włos zapomniałaby o porannej modlitwie. W niedzielę!
Rozwinęła dywanik w kierunku Świętej Nekropolii Vaveloo, łyknęła Forflex bez zapijania i wygięła korpus w pierwszej asanie, zwanej Powitaniem Apollinowej Światłości. Stopy zetknęła razem mimo bólu w haluksach, przysiadła na piętach i wykonała głęboki pokłon, po trzykroć uderzając głową w PCV. Nie wiedzieć czemu, skądś przytoczyła się butelka jakby po occie i Ciotka przy trzecim pokłonie huknęła się w głowę dość mocno. No, chwała Dionizosowi, że się szkło nie posypało, bo sprzątnięte przecież.
– I co się Mamusia tak wygiba? – Dowcipniś stał oparty o framugę, lewą stopę wyciągnął z kubota i czochrał palucha o dres w okolicach Prawego kolana. – Bo jeszcze Mamusia znów jakie nieszczęście wymodli! – Zarechotał i siorbnął ze słoja.
Eufrozyna zmilczała zaczepkę, ale w głębi serca ucieszyła się, że Synuś wrócił wcześniej i to w humorze. Kto wie, może nawet da się wyciągnąć na nabożeństwo? Przyjęła więc jeszcze tylko asany Bohaterom-Cześć-I-Chwała, Prawa A Sprawiedliwa oraz Wembley 1973. Nieuważnie odklepała „Kaczkę Dziwaczkę” i prędko zakończyła modły. Wstała z przyklękiem, podgłośniła poranną audycję TW Tkwię (szło akuratnie niedzielne wydanie „Zsiadłe czy woda spod ogóra?”), poczłapała zaparzyć ziółka.
– Rzuciłbyś wreszcie, Synuś, to świństwo… – Mruknęła Ciotka, widząc, jak jej pociecha, siorbie głośno kawę po – za przeproszeniem Wenery zawsze – turecku. Ale nie stać jej było na prawdziwy gniew, zwłaszcza, kiedy widziała go stojącego tak na środku aneksu kuchennego w aureolach papierosowego dymu, które poranne promienie rozświetlały na kształt aureol, mandorli, migdałowych nimbów, glorii. – Mój Aniołek… – dodała już tylko w myślach, bo nie lubił. Czasem naprawdę martwiła się, w jakim to towarzystwie on się obraca, przecież chyba nie jakichś dilerów, tę kawę chyba od kolegów dostaje? Ale swoją drogą: co to za koledzy tacy? A z drugiej strony: przecież młodość musi się wyszumieć, wyszaleć.
Eufrozyna dorzuciła dwie butelki po Zbyszkokoli do westalki, poruszyła płonący glut koczergą i nastawiła imbryk na fajerkę.
– Jest prąd? – próbowała jakoś zagaić.
– Chyba jak se Mamusia przyniesie. – Zarechotał. – Jak se Mamusia przytarga. – Zarechotał jeszcze głośniej. – Jak se w siatce przyniesie. – Dla pewności zarechotał jeszcze raz, ale się zmęczył i przestał.
Ciotce jak raz zabrakło inwencji, więc uchyliła lufcik i zerwała kilka listków świeżej mięty, która pleniła się w szczelinie tynku. Wrzuciła je do imbryka i po aneksie rozszedł się ożywczy zapach, trochę zaćmiewając nawet kwaśne opary tytoniu i wina „Jabłuszka Wenery zawsze”.
Eufrozyna poczłapała do pokoju Córci i nieśmiało zapukała w szybę.
– No?! – Rozległo się zaspane z drugiej strony, więc po cichu przekręciła gałkę i zajrzała. Czy niskie jeszcze światło, czy co tam, sprawiły, że Andżelika nie wyglądała aż tak zachwycająco, jak kiedy do roboty szła. Ale Serce Matki (choć trochę nerwowo pukające, bo przecież włazi do Córci tak trochę wcześnie i nigdy nie wiadomo) rozpromieniło się. Andżela, kapitan kościelnych czyrliderek i pierwsza tancerka zespołu „Jabłuszka Wenery zawsze” przy MDK-u, nawet z rozmazanymi cieniami i w porozciąganym podkoszulku koszykarskim wydawała się jej spełnieniem jej własnych, trochę już zapomnianych marzeń. Bo Eufrozyna, jak miała piętnaście, bardzo, ale to najbardziej chciała tańczyć w zespole „Ma Zawsze”, w kwiecistych spódnicach, w chustce, spod której zalotnie wysmykiwałby się Złoty Lok, a Złote Warkocze zaś takoż zalotnie, ale miała włosy myszate, a poza tym (poza myszowatymi strąkami) zamiast mieć zawsze, nic nigdy nie miała (niektóre koleżanki z fryzjerczaka miały wcześnie, często, wręcz właśnie zawsze, nawet z takim jednym z III C, Romkiem), więc właściwie to nie za bardzo jest gadać o czym. Ale takie czeskie Maszkary pod oczy zielone-fioletowe i rzęsy czarne-przeczarne, długie, cygańskie, jak „Małgośka mówią mi”, to dalej by czasem chciała jeszcze. Czy to były Masakry?  Były, nie były, i tak za zielone. No, zielono-fioletowe, a i żółte potem pod lewym to Ciotka miała nie raz i nie dwa, i nie trzy, i nie cztery, i nie pięć, i nie sześć, i nie siedem, a co tam, kurwa, będę wypominać. Było, minęło. Trzeba by jednak Antkowi ten krzyż naprostować, może świeżych chryzantem posadzić. Eufrozyna westchnęła, weszła i rozpromieniła się (ale trochę sztucznie, bo za dużo jej się myśli, wspomina, no a poza tym nigdy nic nie wiadomo).
– Pójdziesz z Mamusią do kościółka na Yogę Poranną? – Zapytała niepewnie.
– Przecież miała Mama Nikoli popilnować. Gdzie się Mama wybiera? Ja mam próbę i paznokcie.
*
Tak to w Piaskownicy z Nikolką dzień na ogół szybko mija, „Reality” się poczyta, zdjęcia poogląda, co tam w wielkim świecie słychać. Nikolka, dziecko spokojne, mówi mało, sama się sobą zajmie, w kosmetolożkę pobawi, albo różańcowe odprawia na niby. Jak głośniej czasem krzyknie „W imię Apolla, Sprawiedliwego i Miłosiernego”, to się, bywa, Eufrozyna obudzi przestraszona, „Reality” z piachu podniesie, otrzepie. Ale tak to Nikolcia spokojna, spokojniutka, Aniołek nie Dziecko, chwała Wenerze zawsze.
Przy południu można „Był duda, miał dudy” odmówić, albo dziesiątkę „A ja jestem furman, furman, w domu dziesięć fur mam”. Czasem Nikoletka chce Baba piewa!, to Ciotka zanuci „Będę Brałcie Wałcie Prałacie” albo „Cztery Osimnastki w Mojim Samochodzie”, potem znowu „dziesięć fur mam”. O.
Czasem coś się zagada do kogo, albo i nie. Z tymi młodymi matkami-lewaczkami, gadać nie ma co, one zresztą coś zadzierają nosa przy Ciotce. Wszystkie wyfiokowane jak jakieś – z przeproszeniem Wenery zawsze – ostatnie. Trzymają się ze sobą, o akrylach tylko, tipsach, fitnesach. Nie to nie. Ciotka zresztą dobrotliwa z natury, to jej inni nie przeszkadzają, jak nie imigranci czy islamiści. Czy tam żydki, geje, coś tam. A! – z panem Celestym to Eufrozyna lubi porozmawiać czasem. Nawet – z przeproszeniem Wenery zawsze – pofiltrować ciupeńkę, ale tak niewinnie, nie żeby coś, broń Panie, broń Sylenie, Satyrze broń!
– A był pan, panie Celestku, na dzisiejszej Yodze Świętej?
– Oj, śmieszka z pani, pani Eufrozynko, dobrze pani wie, że ja to nie odpuszczam, choć zdrowie to już nie to, co kiedyś. Zwyrodnienia, wie pani, stawy bolą, do felczera się nie dopcha, na co człowiek tyle lat harował, cholera – z przeproszeniem Wenery zawsze – złodzieje.
– Ano, złodzieje, złodzieje – potwierdza wtedy Ciotka i tak sobie posiedzą, porozpamiętują.
– No, złodzieje, proszę pani, ale co zrobić? Jak ja to mówię, trzeba jakoś żyć – przerywa milczenie pan Celestyn. – Na mnie pora iść, Proboszcz Purchaweczka teraz ma audycję na żywo, pani też polecam. „Na plebanii w Wyszkowie”. Ludzie dzwonią, mówią, co o wszystkim myślą i w ogóle. Opowiedzą czasem, jak się żyje. Jak kradną. Coś się o świecie człowiek dowie, co tam knują. Ujawniają tajne różne spiski. A jeszcze sobie zdążę Dziesiątkę, albo Mendel Gdański odmówić. Za nawrócenie tych wszystkich złych ludzi, feministek. Bo ja, wie pani, wierzę, że ludzie to na ogół dobrzy są, tylko ciemni, błądzą, z niewiedzy często grzeszą, kradną. No to niech będzie pochwalona Wenera zawsze.
– Ano, niech będzie, niech będzie! Szczęść w Borze! – Odpowiada wtedy Ciotka, smutna trochę, że to już.
No ale dziś ta niedziela. Pan Celestyn na sierpniowej pielgrzymce do Aśramu w Częstogrzebiu, sąsiadki na Yodze Świętej, pewnie zresztą już po, z wnukami w Galerii Narodowej, chodzą sobie od stoiska do stoiska, patrzą po „szczękach”, po łóżkach polowych z towarem, kto co w skrzynkach przyniósł, w łubiankach, w bułgarkach. I które boksy w tym tygodniu deskami zabili za naruszanie zakazu handlu w Dzień Świąteczny. Może do fast foodu sobie zajrzą, schabowego z pierogami zjedzą, bigosik, grochóweczkę, zraza z gryczaną. Rozmarzyła się Ciotka, bo głodna odrobinę, prócz ziółek porannych nic dziś w ustach nie miała. Nic to. Adżelcia wróci przecież kiedyś od kosmetyczki (chyba się z koleżankami zagadała, bo cień stacji transformatorowej minął trzepak, i zbliża się do pojemników na segregację opadów; właściwie to zahacza już o plastikowe gąsiory z napisami – „Polskie”, „Obce”, „Koszerne”, „Chleb dla Konia”). Pusto poza tym i trochę smutno, fitnesek nawet, lewaczek, nie ma, pewnie te swoje wegetariańskie mielone mężom (ale czy to w ogóle mężowie są?) smażą. Czytać nie ma co, bo Synuś zapomniał wczoraj nowe „Reality” kupić, a stare to już przeczytane, wszystkie zdjęcia, skandale.
Eufrozyna nerwowa już trochę, bo w brzuchu głośno burczy (dobrze, że pan Celestyn jednak dziś akurat nie przyjdzie), a najgorsze, że ostania Yoga Święta będzie o dwudziestej, a do kościółka kawałek. Ciotka całe życie była kobietą zdecydowaną, a i złość ją trochę bierze. Dużo myśleć nie będzie – cap Nikolkę za rąsię – razem pójdą. Rączynki z piasku otrzepać, foremki-puderniczki, cyboria do reklamówki, idziemy.
Tupczą sobie więc tak we dwie, na trolejbus liczyć nie ma co (przecież zakaz podróży jest w Dzień Świąteczny, trzepnęła się w czoło Ciotka). A zresztą, kto tu trolejbus widział? Pan Celestyn mówi, że znał jednego Falangistę Wyklętego, co miał dziecko z jedną taką ze wsi, której prababka pamiętała trolejbusy z dzieciństwa. Albo grzybobrania, bo to już była starsza kobieta i trochę się jej – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie ten teges. Ale to wszystko – myśli Eufrozyna – bujda na resorach, bo jak Falangista Wyklęty mógł mieć dziecko, a nie mieć ślubu? No nie?
Koło mięsnego pod wezwaniem Narodowych Sił Unasienniania Bydła – taka niespodzianka! Pewnie po nabożeństwie Synuś się z przyjaciółmi zatrzymał. A może, nie daj Panie, udaru dostał, zasłabł w tym upale? Bo coś się o murek oparł, trochę chwiejny jakby. Już się wzięła z portmonetki wysupływać rubelka, żeby kolegów na loda zaprosił (czy jak to młodzież teraz mówi „druta”). I nagle jakby Eufrozynę grom Jowiszowy z Jasnego Nieba nagle, a tak nagle, że nagle po prostu. Bo ten cham, skurwysyn pod murkiem sika. W niedzielę! No, tego to ja cię w domu moim nie uczyłam – gotuje się wszystko w Ciotce Eufroni, a Synuś, jakby nigdy nic, chwiejnie tylko, odwraca się, a zapiąć nie zdąża. Żebyś ty mi przy Kobiecie, przy no po prostu Matce, przy Polce – wściekłość w potulnej zazwyczaj Ciotce kipi.
– Schowaszżemizarazkurwisynietegokiszońca?! – wyrzuca i zaraz za usta się łapie, potem uszy Nikolce zasłania, ale przecież za późno, więc jej choć zasłania oczka, żeby się mała nie gapiła wytrzeszczona, jak Wujek usiłuje mokrego korniszona upchnąć w rozporek. Dobrze, że nie umie czytać jeszcze Nikolcia – zobaczyłaby te wszystkie tatuaże: „polska dla Pokrakuf”, „bug, Honor i włoszczyzna”, „blądynki won z polski!!!”. Petitem dziarane, bo przecież by się to i na Antkowej marchewie nie zmieściło normalnie, ten to miał, a ja z nim Pal Pański, o czym, ja do kurwy nę… - za przeproszeniem Wenery zawsze - …dzy... Opamiętała się równie nagle. Nikolcię do biodra i z laczka w stronę warzywniaka „Jabłuszka Wenery zawsze”, za nim boisko do ustawek i cokół po pomniku tego, no… Małysza. Figurę zdjęli, jak „Reality” ujawniło, że to kalwinista czy islamista. Zdrajca Ojczyzny. Mieli tu postawić Przenajświętszą Figurę Wenery zawsze Kwietnej, ale jeden taki z rady parafialnej sandżaku pieniądze ukradł. Zakamuflowana opcja żydowska. I komu tu ufać.  – Tfu! – Splunęła sobie Ciotka na cokół i trochę jej przeszło wzburzenie, ale zaraz pomyślała, że choć Przenajświętszej Figury nie postawiono, to może sam Postument trochę Święty, w szczelinie nawet mała Brzózka-Samosiejka wyrosła, więc w sumie grzech i chamstwo. Więc wydobyła z rękawa sweterka chusteczkę i co się dało, otarła. I jeszcze chyłkiem wykonała Znak Trykwetru gdzieś w okolicy wątroby. Rozejrzała się, czy nikt nie śledzi, ale tylko na rogu Połockiej i Smoleńskiej, pod Brzozą Wiadomości i Prawdy kłębił się tłumek i orkiestra milicyjna grała „Hiszpański walczyk w sam raz”. Ale to daleko było, a w dodatku akurat nad grupą wiernych zatrzymała się niewielka chmura burzowa i lała niemiłosiernie, prała gradem, pohukiwała piorunami.
– No, idziemy, idziemy do kościółka, gdzie Nikolcia idzie? – zaćwierkała Ciotka.
– A może się pani szanowna napije z pathyjotami chwilowo bezhobotnymi? – Głos dobiegł znikąd, tak jak znikąd zdawała się wysuwać ręka z flaszką w torbie po mrożonce „Jabłuszka Wenery zawsze”. – Kościółek pani szanownej nie ucieknie.
Eufhozyna, tfu!, Eufrozyna wzdrygnęła się, ale prawie od razu zobaczyła, jak za wystającą spoza postumentu ręką dźwiga się jakiś ciężkawy kształt, podtrzymywany pod łokieć przez młodszego nieco osobnika. Siedzieli widać od drugiej strony, w cieniu, i teraz ten starszy, typ trapera w lisiej czapie z ogonem bobrowym z czasów młodej Małgorzaty Braunek, pisgnął się głową o starczące z resztek monumentu narty Małysza, którym nie poradzili dotąd złomiarze. Pisgnął, huknął, przypierdolił, że aż się usiadł znowu na zamczystym dupsku.
– A niechże wobec tego Wszystkich Szanownych Państwa Ma w Swej Opiece Łaskawa Wenera zawsze, której Matka Parała się Syceniem Spragnionych i Głodnych. – Powiedział jakby bez sensu, za to gniewnie, i pomasował się po bermycy.
– Hadziwiłł! – Huknął po wojskowemu. – Dla przyjaciół Dziad Eligiusz. Dyplomowany Dziad Miejski i Pathyjota, Wetehan, Falangista Wyklęty i Guślarz-Wajdelota – na dowód potrząsnął własnohęcznie najwyhaźniej skonsthuowanym urządzeniem, na któhe składały się puszki po Whiskasach, khadzione przewody thakcyjne, chlapacz od Malucha, jakieś hesztki pahasola. Z braku lepszych wytłumaczeń Eufrozyna przyjęła, że to insthument, tfu! instrument muzyczny. Rzeczywiście, jakby dla zaprezentowania swojej profesji, Dziad Eligiusz odśpiewał fragment epickiego poematu o Bitwie z Turkami na Czosnkowym Targu.
Shaala, sojka, sha-a-la!!!!
  Dojrzewaa brzezi-ina!!!… 
– zaczął, ale na szczęścia powstrzymał go ten drugi, młodszy o jakieś dwadzieścia pięć wydań krytycznych podręcznika do historii. Miał na sobie galowy strój Grupy Rekonstrukcyjnej Karcerstwa Polskiego – ciapate spodnie z Bundeswehry, panterkę w kamuflażu Waffen-SS Platanenmuster (wzór 37, rozpoznała Ciotka od razu), Stalhelm M1916 z gwintami na poroże na skroniach. Na piersiach i brzuchu dyndali mu różne ordery – przede wszystkim Eisernes Kreuz za Kampanię Wrześniową i Święty Jerzy pierwszej klasy, ale także grecki „Wincuki Miwirwali”, Krzyż Psiego Pola, naszywka „Iron Maiden” (oryginałka!) i korpusówka Obozu Radykalno-Narciarskiego. Był też owinięty dużą ilością sznurków od mapnika, raportówki, puszki na maskę gazową, lornetki, noktowizora,  dalmierza i lunchboxu, gdzie mu mama napchała kanapek i piciu, choć miał oryginalną manierkę Deutsches Afrikakorps. Sznurowadło mu się rozwiązało od adidasa, jak się przedstawiał, i prawie rymnął.
– Michał Jerzy, Dwojga Imion, Wasyli Hermann Gwido Juda Tadeusz Maria, chwileczkę, acha, Jezus Maria Teresa Gustaw Konrad Henryk Baruch Jan z Oleju Stęk, herbu Sadzawa. Pseudonim „Krwawy Mściciel Ojczyzny”, a także „Kobra-Kobretti”. Członek Zastępowy Małopolskiej Spójni Młodzieży Wszechpłockiej.
– A nazwiska pana nie dosłyszałam? – Speszona Ciotka walnęła fo-pa.
– A pani na co nazwisko? Z ubecji pani czy jak? Te Wu? Zhesztą powiedział – Stęk. A dla znajomych to wystahczy Wasyl, bo łatwiej spamiętać. – Poburczał Dziad. – Napije się w końcu, czy nie? – Zakończył uprzejmiej.
Z wdzięcznością przyjęła Ciotka Eufronia torebkę po mrożonce, otarła wystającą szyjkę mankietem i siorbła głębszego.
– Kur… miało jej się już wyrwać, ale jednak opamiętała się, a może przypomniała sobie o Nikolci trochę zlęknionej i przyklejonej do jej Prawej nogi, w garściach ściskającej babciną spódnicę. – No dziękuję panom. Mocna, nie powiem, mocna. – A jeśli można spytać, co tu panowie robicie pod Małyszem, zamiast pod Święty Gaj Brzozowy się udać, gdzie, widzę, uroczystość Państwowa i Patryjotyczna?
– A tak – Dziad Eligiusz trochę zmarkotniał – tak, właśnie. Tygodnica się odbywa beze mnie, bez wetehana, któhy własną piehsią po phostu Nahodu, niech mnie diabli, kiedy kłamię, dla przykładu w 1968 w Czechosłowacji, a bywało się, bywało tu i tam… Ale co zhobić, co zhobić, złodzieje. Złe, phoszę panią, języki. Tehaz się tak pohobiło. Jak księża wszystkim rządzą, to hóżnym tam babom posłuch dają. Bab się słuchają, bo sami nie mają, chłe, chłe, co, Wasylku, co? No i taka jedna na mnie nadała, bo zła, że jej Piaskownicę psem – za przephoszeniem Wenehy zawsze – zabhudziłem. A nie był mój, tylko Ślepego. Też Wyklęty, tylko z KBW. Ale nie mój pies, a babsko się uwzięło i nagadało, że skhobanki hobię. A hobię, hobię, jak mam nie hobić, jak się liszaj na pięcie zalęgnął, skhobać trzeba?! No i masz, w Ogłoszeniach Pahafijańskich podali, że jestem pehsona non ghata (pewnie, że jeszcze nie taka ghata!), a może nawet podtępiony. Chamstwo, mówię pani. Ledwie człowiek pięćdziesiątkę przekhoczy, zahaz że podtępiony. A tu – pokazał, gdzie – umysł, phoszę pani, jak brzytwa. A! – Rozżalił się ostatecznie.  – Złodzieje i tyle.
– Gówno prawda! – Ryknął niespodzianie kołchoźnik wprost nad ich głowami, na prowizorycznym słupie telefonu polowego. – Gówno prawda, Radziwiłł! W młodniaku Milicja Fidelis cię nakryła, jak Brzezinę rąbałeś, żeby sobie na działkach w kozie palić. Dam ci ja zaraz złodziei! Ty sam złodziej! I jeszcze świętokradca! – Zachrypiała szczekaczka głosem Proboszcza Purchaweczki i zamilkła.
– No, a ja tu z Wujkiem po Solidarności. – Dodał niepewnie Wszechpłotczak, zezując na głośnik. – Komu jak komu, ale Wujowi zginąć nie można dać. Ta sam krew Aryjska. Te same geny. Już naukowcy dowiedli… Naukowo jest udowodnione. Pieśni sobie pośpiewamy, wypije się coś, z daleka święto poobserwujemy, potem na ryby – wyciągnął wędzisko zza postumentu.
– „Jeszcze płotka nie zgineeeea” – zaintonował, a Dziad Eligiusz dołączył fałszywie, zrywając się na baczność, przy czym znowu pisgnął się w palnik nartą od Małysza i z hukiem klapnął na zad.
– Aaaaa! – zabulgotało coś jeszcze w kołchoźniku. – Teraz to na ryby. No dobra, już dobra. Tylko wara od księżych stawów, złodzieje!
– Złodzieje, złodzieje. – Zgodzili się Dziad Eligiusz z Wasylem pokornie.
Na Ciotkę nikt już uwagi nie zwracał, więc chwyciła Nikoletkę za rąsię i podreptały dalej.
– A palec to z buzi wyjmij, Nikolcia. Nie wypada takiej pannicy, wstyd – prawie piętnaście lat masz!
*
Słońce już, kurwa, ostatnich kresów nieba dochodziło – wyyyy-róć! Mowa Ojczysta niechaj będzie Czysta i Szlachetna, Cześć i Chwała, ażeby każdy, kto usłyszy Słowo, wiedział, o co kaman, a brzydkie wyrazy świadczą tylko o tych, co ich używają – myślała Eufrozyna, dysząc ciężko. Wartości, wartości! A więc, Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło, ale jednak pokażcie mi takiego, co po takim dniu, doczłapawszy się na wieczór do kościółka, pocałowałby klamę i się nie wkurwił jak jasna cholera. I taka kartka na drzwiach: „Drodzy w Apollinowej Miłości Bracia i Siostry! Przypominamy, że na mocy rozporządzenia Jego Eminencji Archijereja Staurosa-Hodżdży Toruńskiego z dnia takiego to a takiego, we wszystkich parafiach naszego sandżaku obowiązuje od nocy onegdajszej kalendarz juliański, w związku z czym Najświętsza Yoga dzisiejsza odbyła się dwa tygodnie temu. Osoby z nieobecnością zobowiązane są do odpracowania jej na dodatkowym czynie przy ozdabianiu Świątyni. Styropian, klej biurowy i nożyczki przynosimy we własnym zakresie. Szczęść w Barze. Podpisano: X. Kanonier, Protopop i Mufti Kościółka pod Wezwaniem Młodzianków Smoleńskich, JM Tadeusz Muchomorek-Żwirek”. Na pierwszym miejscu czarnej listy figurowało nazwisko Ciotki.
– Kurwa! – bez najmniejszej żenady powiedziała Ciotka Eufronia. Echo poniosło słowa, w zapadającym zmierzchu zapaliły się reflektory punktowe oświetlając Placyk Przykościółkowy i oślepiając Ciotkę.
– Nikola, wracamy!
*
Kiedy dreptu-człaptu przekradały się z powrotem przez osiedle, przemykając truchcikiem od śmietnika do warzywniaka, i od przedszkola do monopola, Eufrozyna starała się zachować czujność. Nikolce powiedziała, że bawią się w Prawdziwych Powstańców, ale tak naprawdę bała się zboczeńca-ekshibicjonisty, co grasował w okolicy. Tego dnia dość się już Wnusia naoglądała, Ciotce zaś też do szczęścia brakowało tylko jakiegoś lewaka z ogórasem na wierzchu dresa. I może przez tę czujność Ciotka Eufronia dostrzegła w porę dwa cienie w ciemnościach zbiegu Połockiej i Smoleńskiej. Jeden podtrzymywał za pień Świętą Brzozę, drugi zaś – ale przecież to Dziad Eligiusz i Wasyl, synowiec jego! – drugi więc, a był to Pensjonowany Falangista Hadziwiłł, już, już unosił siekierę, żeby zadać kolejny świętokradczy cios. Kozła do piłowania i nosiłki na drewno mieli przygotowane. I jak tu być spokojną?
– Staaaać! Zaraz mi zostaw to Drzewo, złodzieju! Ludzieee! Ludzieee! Na pomoc! Złodzieje! – ryknęła Ciotka z samej głębi swego całodziennego utrudzenia, zmęczenia, głodu i – sama to przed sobą przyznać umiała – kurwicy bladej.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – entuzjastycznie rozdarła się Nikolka i były to jej pierwsze tego dnia słowa. Cud Widomy i Ręka Boska.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – rozlegało się z coraz to nowych okien, blask łuczyw, świec, lamp naftowych, fanarów i karbidówek rozświetlał kolejne bloki.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – skandował podekscytowany tłum, wylewający się z klatek, a po części i ze ssypów blokowiska.
– Zło-dzie-je! Zło-dzie-je! – krzyczeli zgodnie ogłupiali Dziad z Wasylem, Dwojga Imion, Kobrettim, których tłuszcza wypchnęła na czoło pochodu i prąc z tyłu niosła ku Centrum Miasta, gdzie świeciły kolorowe neony Zgromadzenia Narodowego i Baru Sejmowego. „O, a w centrum nie ma przerwy w dostawie prądu.” – Pomyślała Ciotka od rzeczy, ale tłum już tratował resztki brzozowego pnia i wywracał palisadę wokół Drzewka Wolności. Spośród połamanych gałęzi, które pachniały mocno w tę sierpniową noc, próbowała wydostać się Miłosierna Wenera zawsze, krzycząc coś, co ginęło w ogólnym harmidrze, ale jakaś starsza pani przylała jej Różańcem Krucjatowym jak korbaczem i ta niezauważona przez nikogo, z okiem podbitym i skrwawionym nosem, osunęła się w kipiel listowia tratowanego tysiącem stóp.
– A w dupę z tym wszystkim! – Ciotka nie miała się już zamiaru hamować tej nocy. – Nikola! Zapierdalaj do domu, wodę nastaw na zioła, melisa rośnie koło zsypu. Ale już!
I w tym momencie napatoczył się ekshibicjonista. Na swoje nieszczęście.
Eufrozyna spojrzała bez zainteresowania na jego śmiesznego kiszoniaka, „polska dla buraków” – nie doczytała dziary w ciemności i tym razem sprawę potraktowała krótko.
– Remigiusz, za kwadrans w twoim pokoju porządek ma być, aż zaświeci. Zero chlania przez tydzień, kolegom podziękujesz. Masz szlaban na Ekstraklasę, a od jutra meldujesz się codziennie za mnie w kościółku na czynie społecznym. Styropian, klej biurowy i nożyczki przynosisz we własnym zakresie.
– Ale co?! Mamusia, na żartach się nie zna? – próbował jeszcze Dowcipniś, ale Ciotka Eufrozyna nie za darmo prezesuje Babkom-Polkom naszego sandżaku:
– Do domu, skurwysynie, bo ci dupę zamienię w polskie Termopile!

 26 lipca 2016 r.

*

Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:

(1) Antoni ma długi

(3) Bibuła

(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza

(1) Antoni ma długi


Lało, jak powinno. Ciotka Eufronia postanowiła schować się pod jakimś drzewem. Do domu jeszcze kawałek, od Bierdonki już jakiś kawałek, znikąd nadziei, siaty ciążą. Zatem pod brzózkę.
Akurat jednak łyse pole. Znaczy, nie pole, tylko łan rozkopów pod zabudowę deweloperską. W zeszłym roku to tu nie jedna brzózka stała i nie jedna lipa. Park był po dworze jakichś Schopenhauerów czy coś. Czyli że chyba pożydowski. Ale co? Nowoczesność. No niech tam, jeszcze kawalątko. Tylko leje coraz mocniej, siecze cholera jak biczem, ani się chce uspokoić.
Sandał się Eufrozynie w coś wlepił, zahaczył, o mały włos nie ciapnęła w błocko.
– Kurwa żeż… – miało się już Ciotce wypsnąć, ale nie – dyscyplina nauczycielki, pogoda emerytki, godność, szacunek dla Słowa Ojczystego. I głupio się jej zrobiło – tak nawet przed samą sobą. A jak się z lekkim przestrachem rozejrzała dookoła (nikogo), to jeszcze głupiej, bo akurat spoglądał na nią z banera wizerunek Apollina Miłosiernego z sercem rozświetlonym łaską i wielkimi cyframi wypisaną częstotliwością Radia Wenera. No to Ciotka Eufrozyna, tak trochę chyłkiem wymsknęła się z tej swojej irytacji i dalej wybierać z błocka zakupy, bo jej ta jedna siata pękła, kiedy tak ten sandał… A najbardziej to jej było żal takiej małej pomarańczki, co dla Nikolki. To otarła ją skrajem sweterka, a co tam. A opakowanie od czekolady to się prawie nie rozmoczyło. No bo leje cały czas, jak skurw… jak z cebra leje.
Eufrozyna, kobieta dobroduszna, w gruncie rzeczy wcale się tak na ten deszcz nie gniewa, ani nawet na te gradowe kulki (w środku sierpnia?!!!), tyle że ręce bolą od dźwigania, stopy marzną w tych klapkach-sandałach, zimne strugi na plecach, więc i organtyna się klei do skóry i włosy w strąki. I trochę (ale naprawdę odrobinkę!) rwą plecy.
Ale kiedy się minie te duże parkingi, węzeł estakady i rozkopane rondo to już do kościółka tych kilkaset metrów i można znieść nawet to ślizganie się na grudkach lodu. Będzie się gdzie schronić przynajmniej.
Chociaż na przejściu pusto, Ciotka Eufrozyna będzie honorować czerwone światło. Bo są jakieś zasady, choćby Bóg-Honor-Ojczyzna… Że bilety trzeba kasować w trolejbusie, że ptaków nie dokarmiać na parapetach, kotów w piwnicy, na podwórku, że czysto musi być i w ogóle jakiś porządek. Więc te zasady zaraz się Eufrozynie objawiły w taki sposób: (1) Ojczyzna zmaterializowała się w postaci charczącego rozwierconym tłumikiem szrota, który pędem przeciął zebrę (już na zielonym). – A niechże ci Apollo błogosławi i Wenera zawsze! – rzuciła Ciotka z uznaniem dla młodzieńczej fantazji, dodając – Ty miły, elegancki, synu twojej szlachetnej matki, której czyste łono cię wykołysało, której mlekiem obrzmiałe piersi karmiły twój głód, a łagodność głosu tuliła do snu! Niech Wenera błogosławi jej niezbrukane (no może raz) łono! Niech żyje, rodzi i wychowuje więcej takich Spartiatów Wyklętych! I niech Merkury raczy pomnażać jej pięćset talentów plus!
Grad bębnił o asfalt coraz głośniej, więc gdyby tuż obok znalazła się jakaś przypadkowa słuchaczka (Radia Wenera), usłyszałaby z tej antyfony co najwyżej:
–  Aż’byciefiuciesmutnykurwisyniezmarszuzaszpuntowało’ż’bywaswszystkichwdupezamiotłonierobybandycizłodzieje! – Tak to właśnie grad był przybrał na sile i łomotał, łomotał bez sensu. A deszcz też nie przestawał.
(2) A Bóg się tak oto objawił Cioci Eufroni, że (a) cudem nie wpadła pod samochód; (b) kiedy jak Morze Czerwone przed laską Mojżeszową rozstępujące się powstała (i zaraz opadła) spod kół tego golfa całego ściana wody, Ściana Płaczu no po prostu, tsunami jakieś potworne pomyj, breji, rynsztoka, tych wszystkich worków plastikowych, patyczków po lodach, petów, gumek (recepturek, uchroń Panie Boże, żeby co innego!), i jak to wszystko, jak Wielka Fala w Kanagawa (co?!!), opadło Eufrozynie na trwałą, co i tak już w żałosnych dreadlockach (co?!!) zwisała, i na bistory, i na ocalałą reklamówkę z Bierdonki, a w niej rajstopy, odświeżacz do powietrza, włoszczyznę, pomarańczkę i lakier z brokatem dla Nikolci, to Ciotka, nie uległa pokusie, nie dała szansy słabości, ani satysfakcji Księciu Tego Świata, ale mężnie i z pogodą zniosła upokorzenie. I ani mru, mru po prostu.
(3) I zachowała Honor tym samym. To nie jakieś tam UłE-Szmułe. Tu Polska jest, honor trzeba mieć i nie na kolanach.
Więc wartości, przede wszystkim wartości – tak sobie rozmyślała Eufrozyna drepcząc szybko w stronę kościółka i omijając co głębsze rowy z brudną wodą. (Leje cały czas, jasny gwint, jak leje!)
A tu proszę – niespodzianka! Kościółek zamknięty i taka kartka wisi: „Poszliśmy z pieszą pielgrzymką do Kapitolu. W trosce o posadzki i parafernalia, z powodu deszczu Świątynia Opatrzności Apollonowej zamknięta do odwołania. Szczęść Boże, niech was wszystkich jasna (tu flamaster rozpłynął się od wilgoci) Wenera zawsze”. Niżej zaś jakiś islamista dopisał – „Najbliższa wiata przystankowa na Wassermanna, róg Leppera”. Pewnie Żyd jakiś, nic świętego dla nich. Bikiem pisał, od razu widać, leming jeden.
- Żeż, kur… - miała westchnąć Ciotka, ale nie… Byle nie na kolanach, byle z honorem. „Ora – Etla – Bora” wyszeptała dla dodania sobie siły słowa pacierza.
I dalej – dreptu, dreptu, plusk, plusk – powoli, cierpliwie, Hiob-Kobieta-Matka-Już-Teraz-Babka-Polka w tej ulewie, tym potopie, co otwarły się zawory niebios. Wassermanna już całkiem niedaleczko – o nawet widać wiatę trolejbusów (nie chodzą, braki w dostawach prądu, co może i lepiej, bo przy takiej wodzie o nieszczęście nietrudno, z prądem nie ma żartów: „Kto Jupitera obrazi, temu wtyczkę w pupę wsadzi” – jeszcze jako dziecko dziwiła się, kto wsadzi – no chyba sam Gromowładny jednak? – i dlaczego taki gienderowy wulgaryzm w tym powiedzonku). Ach, bo to ile wulgarności w ludziach, jak mało miłości! – tak sobie rozmyślając dociera Ciotka Eufronia do przystanku i… No nie! Budowlańcy, uświęcone niech będzie ich plemię, niech się mnożą i czynią sobie ziemię poddaną, całą wiatę zajęli stosem jakichś rur w otulinie. Bo pada. Żeby rury nie mokły. A trolejbusy i tak nie chodzą. Mało kto pamięta, kiedy w ogóle chodziły. Bo nie ma prądu. Bo Jupiter Kapitoliński (i Wenera zawsze) gniewa się na swój Lud: przestał zsyłać prąd, a chodzą słuchy, że i wodę ma powstrzymać. No ale na razie nie powstrzymuje, bo ciągle pada (ale grad jakby słabszy). Budowlańców ani śladu – pochowali się gdzieś (pewnie w kościółku przycupnęli, myśli Ciotka, ale zaraz sobie uświadamia, że kościółek nieczynny). Wiata zawalona złomem. A ostry powiew wiatru walnął Ciotkę niezabezpieczonym płatem styropianu.
– O, bądź błogosławiony! – rzuca wyrozumiale Eufrozyna. – I Wtyczka Boska niech ci… aaa tam. – I człapu-człap w poszukiwaniu (jednak!) tej brzózki. Czy lipy. Czy czego tam, byle z liściem.  
No, może trochę racji mieli te lewaki, jak nie chcieli, żeby wszystkie drzewa na osiedlu powycinać – kombinuje Ciotka po cichu, ale zaraz przychodzi opamiętanie. – Przecież Matki, Wózki, Rodziny! A tu konar może spaść, topole pylą, katar sienny… A na każdej gałęzi siedzi taka mewa, gołąb taki, sroka jakaś i – z przeproszeniem Wenery zawsze – brudzi. Na Dziecko może nabrudzić, tyle chorób w powietrzu, to tak jak z tymi psami, co do Piaskownicy zarazki roznoszą (z przeproszeniem Wenery zawsze). Więc dobrze się stało, Eufrozyna też od razu petycję w sprawie drzew podpisała, żeby wycinać, tylko nie choinek, bo to święte drzewa, no i brzóz. Ale na osiedlu choinek nie ma (na Boże Narodzenie jakieś Żydy, imigranci w nocy wyrąbali ostatnią daglezję). Za to brzoza… No przecież na Połockiej stoi, róg Smoleńskiej. No to duch w Ciotkę wstąpił, w duchu jakby przeżyła odnowę, nawrót sił i wiary (a deszcz jak lał, tak leje, a nawet wiatr dość mocny nie przestaje wiać). „Spirytus (z przeproszeniem Wenery zawsze) Fiat Uno, Urbi et Barbi… trochę zapomniałam” – myśli Ciotka z otuchą w sercu czy coś. I galopem! Odmłodniała jakby i pędzi, pędzi, pędzi (Spirytus, Spirytus – ten to czyni cuda!).
A na rogu Połockiej tłumy! Do brzozy dopchać się nie sposób (wątła zresztą), a nie żeby ludzie się pod liśćmi kupili, gdzie tam. Tralką betonową pień otoczony, za ogrodzenie wstępu nie ma, tylko orkiestra wojskowa w sztormiakach brzozę otacza i tutka. Znaczy, marsza gra. A tłum (z siatami) trochę się jakby z milicją przepycha, a to pewnie z entuzjazmu raczej, bo chyba nie po to, żeby od deszczu się pod Drzewkiem Wolności schować. Bo całkiem by Ciotka Eufronia zapomniała, że dziś tygodnica.
Orkiestra trąby i puzony już marszem jakimś rześkim przedmuchała, waltornista ślinę z tutki wytrząsnął, baczność! Tłumek jakby ogłupiały zastygł trochę w swoich przepychankach, niektórzy rękę na sercu kładą, czapki z głów (a leje!) i do  hymnu razem jak jedna rodzina: „Święty Antoni, Święty Antoni, serce zgubiłam pod miedzą! Ach! Co to będzie? Ach! Co to będzie, gdy się sąsiedzi dowiedzą!”. No i przy tych sąsiadach Eufrozynie serce zabiło mocniej, bo se przypomniała, że mole w zimie dywanik z młynem i gaikiem (ten na ścianie w stołowym) nadżarły, i jak się sąsiadki zwiedzą, to nie daj Boże. Będzie że o dom nie dba. Ale tymczasem jeszcze hymn dośpiewa trochę ze wszystkimi i dookoła się rozgląda. Gość z przylizanym od deszczu kosmykiem czyta teraz jakiś apel czy coś. „Tadeuszu Kościuszko!... (tłum znów powrócił do pogwarków z milicjantami, trochę się jakby kobiecinom z przodu udało przepchnąć na suchszy skrawek pod brzozą), Romualdzie Traugutt!... (Dziepaniztątorbąniewidzipaniżeludziestoją?), Janie Tomaszewski!...” A tymczasem trochę dalej ku Smoleńskiej jakieś zamieszanie, bo część zebranych zainicjowała własne obchody i na cały głos (aż się jakaś kako-z przeproszeniem Wenery zawsze-fonia robi): „Zachowaj nas Panie! Od powietrza, moru, głodu i gienderu… Piotrze Skarga!... Od islamistów, kondo-z przeproszeniem Wenery zawsze-minium, unii europejskiej, zachowaj nas… Kazimierzu Górski!... Od koni Arabów, krów Holenderek, cebuli dymki i truskawki kaszubskiej… Pułkowniku Wołodyjowski!... Od unii europejskiej, KS Unii Janikowo, wygranej Legii w ćwierćfinałach… Władysławie Kozakiewiczu!...”. Jakoś tak to sobie leci, a tu znów atrakcja (choć ludzie źli, bo pada, a milicja w przyłbicach, tarczach, misiurach, pod Piastowskim Orłem, co na wietrze powiewa, powiewa, nie puszcza pod brzozę, a jedni chcą od deszczu, a zaś inni paść, korzenie całować, więc źli wszyscy), więc znów trochę ruchawki się zrobiło. Dobrze, że Ciotka w rozmodleniu trochę na bok się cofła i instynktownie siatę do piersi przycisła, bo Ci-Z-Prawej ruszyli z feretronami i symbolami Pana i Merkurego na Tych-Bardziej-Z-Prawej, co niosą szturmówki i fetysze Matki Kybele. A takoż starły się nagle pod brzozą fallusy-lingamy-hermy, z żelaza i stali, z kartonu, styropianu, gipsu, i świadowidy zbruczańskie, szymbarskie, dęblińskie, cygarowate, aerodynamiczne i wzwiedzione, uskrzydlone jako samoloty. Ach! Dionizje Miejskie! Dionizje Paniczne! Już gromada menad z włosem rozczochranem naciera na bachantki z potarganą ombrą! Unieśli jacyś na ramionach figurę Zeusa świebodzinskiego naturalnej wielkości i jak taranem łupią w odrzwia licheńskiego Panteonu (też skali słusznej). Milicja zdezorientowana, waltornista ślinę wytrząsa, deszcz jakby słabnie, ale kto by tam zważał, dziewczynka w komunijnej sukienczynie dorwała się do mikrofonu i recytuje: „Kto ty jesteś?”, ale równocześnie aktor odgrywający w jasełkach Piotra Skargę pośliznął się i literalnie z brzozy – z przeproszeniem Wenery zawsze – spierdolił, więc zamieszanie jeszcze większe, i nikt nie wie, kogo dziewuszka przepytuje na okoliczność pochodzenia, a tu trąbią w surmy, gwizdki, w bębny już nawet trąbią z tego wszystkiego (a co?!), „Wi-dzew Żydzew!”, „Bo-cha-terom! Cześć-i-chwała!”, „Że-by Pol-ska, że-by Pol-ska…” – ale ktoś śpiewakowi w dziób podliczył, z nosa krwawi, więc idzie to jakoś tak: „Zę-by Bol-ka, zę-by Bolka…”. Padać przestało, Wenera zawsze objawiła się w gorejącej koronie brzozy (w tym miejscu, skąd zleciał Skarga, bo to raczej brzózka, miejsca nie tak znów wiele) i próbuje tłum przekrzyczeć, uspokoić, ale gdzie tam…  Latają w powietrzu crocksy, puzony orkiestry wojskowej i waltornia ze śliną, czarne teczki fruwają aż miło, ktoś tubę helikonu zaszpuntował urwaną głową Zeusa ze Świebodzina, Ci-Bardziej-Z-Prawej zatrzasnęli zdrajców Ojczyzny w szafie Lesiaka (a ta skąd tu?!), ktoś rozdaje ulotki SKOK-u, burdel nie z tej ziemi i co gorsza Wenera zawsze też pośliznęła się na mokrej gałęzi i łup! w sam środek zamieszania.
Ale tego Ciotka już nie widzi, bo jak tylko Młodzież Patryjotyczna podniosła swoje „Bo-cha-terom!”, obudziła się w niej nauczycielka i krew jednak zawrzała. Bo jakże tak – odpuścić?
– Przepraszam, młody człowieku! – Zwraca się Ciotka Eufronia do jakiegoś podskakującego chłopca, który w swej pryszczatej nieporadności wydał jej się rozczulający, a przy tym ściskał za rękę miłą, młodą Dziewczynę-Przyszłą-Matkę. – Jako Patryjoci powinniście chyba jednak szanować Słowo Ojczyste? Proszę natychmiast zacząć skandować słowo „Bohaterom” w sposób poprawny. Żebym tu nie słyszała więcej żadnego „C-H”!
–  Do mnie mówisz, Puchlino Wodna? – Grzecznie ripostuje Dziewczyna-Przyszła-Matka. A Ciotka Eufrozyna nie tylko traci szansę uczestnictwa w objawieniu Wenery zawsze, ale w ogóle traci. (Objawienie i tak przeszło niezauważone, a przy następnym może się Ciotce poszczęści lepiej.)
A potem, kiedy już się Ciotka Eufronia ocknęła i poskładała do kupy, guza potarła, siatę rozdartą podniosła i rozejrzała dookoła, róg Połockiej (i Smoleńskiej) całkiem był opustoszały. Oprócz brzozy – złamanej i złachmanionej – nic tu nie było godnego uwagi, a chodniki pokrywały stosy crocksów, czarnych teczek, plastikowych butelek po napojach, petów, strzępów czarnych koszul, feretronów, sutann, mundurów, a zdaje się, że gdzieś leżała i waltornia. I nikogo, bo już się rozeszli.
No, brzozy to szkoda – powiedział Ciotka głośno – bo jak znów się rozpada, nie będzie gdzie się schować. Podniosła czekoladkę rozmokłą („Solidarność”, Lublin), lakier z brokatem, włoszczyznę i odświeżacz powietrza. Wypatrzyła też pomarańczkę dla Nikolki, chuchnęła, swetrem potarła i poszła.
Trzeba nastawiać na rosół.
14 lipca 2016 r.


*

Reb Mitzewer poleca dalsze przygody Ciotki Eufrozyny: