Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przygody Ciotki Eufrozyny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przygody Ciotki Eufrozyny. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 lipca 2018

(8) Ciotka Eufrozyna czyta Konstytucję


Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku świt bez rumieńca, to i smartfon ciotki rozryczał się jak jebnięty jakiś: „Cztyry łosie, mastiff w mojem samochodzie, to je tera pleksi, to je tera w miodzie”. „Żeż, kurwa…” – rzuciła ciotka spod kołdry, zupełnie bez entuzjazmu. Raz, że nie mogła zrozumieć słowa o tych łosiach, ale mniejsza, dwa, że nie wiedziała, jak wyłączyć dziada. Synuś przyniósł skądsiś w zeszłym tygodniu i w przypływie pijackiego humoru darował ciotce chwilę przed tym, jak go Milicja Fidelis wywlokła na dołek, a ciotka bladego nie miała, jakby tu budzik uciszyć. Za każdym razem, co go tknęła, wyświetlali się jakieś zagraniczne napisy, to tylko „pin” zrozumiała i gwiazdki. O! Gwiazdki były swojskie i przypominały, że już lipiec, to koło prezentów czas zacząć chodzić, a też żeby w sobotę się wprosić do Słojowej na „Gwiazdy z Gwiazdami” – taki teleturniej o Gwiazdach.

Się ciotka wygramoliła spod pierzyny i trochę po omacku szukała ręką wyłącznika od radyjka, żeby głos proboszcza Purchaweczki zagłuszył może to ryja darcie ze smartfona. Aj… Na śmierć zapomniała, że fidelicjanci z Synusiem i radio zabrali, jako rzekomy dowód w sprawie. I na nic się zdało, że obsobaczyła ich ciotka z samej głębi swoich urażonych uczuć macierzyńskich. Pałą pod oko i tyle było z radyjka. Co niesprawiedliwe, bo było jej własne, jeszcze świętej pamięci Tadzik przytargał i na pewno już podlegało przedawnieniu. Ech. Tadzik. Ten to umiał walnąć, nie takie tam ciotowskie rachatłukum jak ci tutaj. Nawet i pały nie potrzebował, ani pręta. No. Było, minęło, nie ma co się roztkliwiać nad sobą. Tyle dobrego, że te pały-pedały Synusiowi nic zrobić nie dadzą rady, chłopak jak dąb, zuch mężczyzna, Tadzik byłby dumny. Czy Kaziulek? Kaziulek czy Tadzik? No wszystko jedno. Jak dąb. Swoją drogą… Jak te latka lecą…

Chwilę, jeszcze w półśnie, zastanawiała się ciotka, czy poranney Yogi Przenayświetszey nie odprawić. Nawet próbowała przyjąć Asanę Lornetańską „Polska w ruinie”, ale bez radyjka nijako jakoś tak czy coś, poza tym plecy bolą od dźwigania zakupów, więc  poczłapała do wnęki kuchennej ziółek zaparzyć.

W przedpokoju potknęła się o rowerek Nikolci, to i zaklęła szpetnie.  I od razu się tak jaśniej, raźniej zrobiło. Od razu też Pomysłowy Dobromir się nawinął – wiedziona dobrym przeczuciem otwarła lufcik i zaraz dobiegł ją z okna Szczekiewiczowej dźwięk Telewizji „Sterczę”. „Cztyry łosie, mastiff w mojem samochodzie…”. – Ki diabeł? – Zdziwiła się ciotka niepomiernie. – A! Bo to pewnie jakiś Heynał Myśliwski! – Domyśliła się. Telewizja „Sterczę” dostała z wiosną jakąś tam dotację proekolocośtam i od razu uruchomiła nowe pasma hobbistyczne. Zaroiło się od razu od programów informacyjnych i seriali fantazy. Raz nawet ciotka zwędziła z ławki przy piaskownicy „Gorący Tydzień w Sterczu” i dalejże ramówki kartkować, ale szybko jej się znudziło, bo ta ekologia to chyba nie dla ciotki jednak jest. „Leśne Wahadełko”, „Darz Bór”, „Karz Bóg”, „Nasz bóbr”, „Dasz wiarę?”, „Kray na krańcu lufy”, „Na zadupiu też coś strzela”, „Pomazaniec pokotem”,  „Wychowanie przez wnyki”, „Samopał czy samogwałt?”, „Kto rano wstaje, ten grzmoci z garłacza”, „Vegan-myśliwy”, „Polskie wege: z breneką na przepiórki”, „Z szyszką przez puszczę”, „Z puszczą przez szyszkę”, „Z szynką przez tłuszczę”, „Z tłuszczą przez szynkę”, „Różaniec myśliwski”, „Myśliwiec różański”, „Nosił wilk razy kilka”, „Orzeł z dwururką”, „Duszpasterz na łowach”, „Staś i Nel, czyli co się stało ze słoniem Kingiem?”, „Wszystkie rysie to fajne chłopaki”, „Taksodermia – moja pasja”, „Ginące zawody: kłusownik”, „Kwadrans akademicki: Akademia Smorgońska”, „Ekoterroryzm – tylko zagrożenie czy już apokalipsa?”, „Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, „Sztucer Alanka”, „Dziura-sik park, albo o niebezpieczeństwach GMO i szczepień”,  „Duś, duś, gąski moje”, „Młodzi skórują”, „Zagrożenia imigranckie: afrykański pomór świń, gdy przyjdzie, co z nim czynić”, „Dzielmy skórę na niedźwiedziu”, „Sikorki wedle gruby”, „Łowiec Polski – Anioł Pański”, „Z procą przez wieś”, „Na kozice z ciupazecką”, „Drwal Polski Narodowy”, „Gdzie drwa rąbią, Polska rośnie w siłę”, „Tam, na porąbce, gdzie niezłomni srali” (błąd chyba zecerski? – zdziwiła się ciotka), „Zrąbmy lipę, stawmy krzyż!”, „Rozszumiały się wierzby płaczące”, „Czamary powstańskie noście”, „Jeszcze szumią jodły na gór szczycie”, „Sidła od przedszkola do opola, a wnyki od morza do Tatr”, „Pod twoim przewodem, na ryby z granatem…”,  „Chrońmy cedry libańskie!”. Ile można – ja się pytam?! To już ciotka wolała przy starym pasmie modlitewnym zostać, bo tam i o kibicach w Częstogrzebiu, i o pielgrzymce motocyklistów do Zawżdychowy można czegoś się dowiedzieć. I co w Turoniu.

- Ziółka, ziółka, gdzie te ziółka? – Podśpiewywała sobie ciotka przeszukując Synusia skrytkę pod płytkami PCV. Masz ci los! Albo się skończyły, albo fideluchy, psia ich mać, podwędzili. Na własny użytek, hipokryci, bo w protokole ani słowem się nie zająknęli. No nic. Ciotka pogodna i zawsze jakoś sobie poradzi. Potarła zapałką o piętę, podpaliła szuwaks i przez lufkę Synusia poinhaluje sobie ździebko. Świat zaraz jakiś kolorowszy, ładniejszy taki. I Apollo na obrazku coś mniej frasobliwy, uśmiecha się, nuci („Cztery osiemnastki”?!), i Wenera, zawsze żona jego, jakaś mniej heteryczna, weselsza – już się tulą do siebie na monidle (bo te cztery osiemnastki puścili w niepamięć). Czy to Pamela Andersoń raczej jest? Czy Wenera? Ech, latka lecą… Ale gdzie się te ziółka podziały? A! Nie ma ziółek przecież. – Opamiętała się ciotka. „Nie masz, nie masz, Marychy!”. No to czas na Yogę Przenayświętszą… Zaraz, z Yogi też nici. – Stropiła się Eufrozynia. Dobra, zatem trzeba do Biedry iść, a po drodze do ancla się wstąpi, Synusiowi kanapki się zaniesie i „Świerszczyka”, co o niego telefonem prosił.

*

- Na jakim pani świecie ż­yjesz?! – Zdenerwował się pan Ciompa z kiosku „Ruchu” – „Świerszczyka” to już będzie ze trzydzieści lat nie ­­­­sprowadzamy. Idź se pani do empiku, jak taka hrabinia, albo brać co jest.

- A co jest? – Stropiła się zbita z pantałyku ciotka.

- „Brawogerl”, „Czarodziejki z Marsa” albo „Hell! O, Kitty!”, jak dla dzieci chce. Ale to „Kity” to podobnież szataniści z Japonii czy z Chin wydają, ja to nie wiem, ale Dobrodziej ostrzegał. To na własną odpowiedzialność weźnie, jak chce.

- Pan da, jak leci. Po drodze wstąpię do Kościółka, to się i Jegomości Parocha rozpytam.

- To gratis i „Ministranta. Gazetę Rządową” dołożę. I tak nikt nie chce brać. Podobnież szorstka za bardzo, potem mocno piecze, jak po chalapenios. Ale do numeru dodali płytę z piosenką „Cztyry łosie w paski”. Dla dzieci chyba, jak o zwierzątkach?

- A! To w paski te łosie? – Ucieszyła się ciotka. – Bo ja to wiele nie rozumiem z tej nowoczesnej muzyki. – A czemu w paski?

- A bo ja wiem, pani? Może zebry jakieś? Ja tam do myślistwa już za stary jestem. Pięćdziesiąt, pani, cztery lata w przyszłym roku będzie. Wnuk to i owszem – strzela. Na kłada wsiądzie, hajże do lasu, raz z gaźnika strzela, jak jeszcze na mieście, a potem to już, pani, ze wszystkiego – z obrzyna, pani, ze szmajsera, takiego wykopka, co go wykrywaczem, pani, metalu wykopał na działeczce, z parabelum i z innych tam – pejntbola, pani, wiatrówki, wuwuzeli, a jak jakieś panny idą, to jeszcze raz z gaźnika strzeli, tłumikiem poryczy. O. Jeździ i strzela.

- No to kozak, kozak z wnusia…

- Chuja ja tam dam zara pani – kozak! Porządny chłopak, pani, huzar polski normalnie z husarii polskiej, Narodowey, a nie jakiś Ukrainiec! Żywią, normalnie, y Bronią! Co mi tu będzie?! I do Milicji Fidelis papiery już złożone ma, tylko coś tam na testach z gimnastyki oszukali, że niby fikołka krzywo zrobił. Bo to, pani, nawet w Milicji korupcja, złodzieje.

- Złodzieje, ano, złodzieje. To już pan się tak nie sroży… - Speszyła się znowu ciotka. – Nic złego nie miałam na myśli, tylko że no taki, ten, no… koz… no że taki chłop na schwał.

- Chłop, chłop! – Naburmuszył się jeszcze Ciompa dla porządku. – Sama pani se Przodków odszukaj. Ja mam, pani, genealogię na fejsbuku i ancestral-kom zrobioną na trzy tysiące, pani, Pradziadów. Sam szlachta najlepsza – z Mazowsza, z samej tu północy. A mnie będzie taka, że chłop… Ciompowie to, zapamięta sobie, od Króla Ćwieka na swoim koło Wiśniówki siedzieli, w Ciompowicach. Póki nas ta komuna z ziemi nie wyżęła z unią razem…

- Jak taki z niego szlachcic wielgachny, staropolski, to niech lepiej powie, czemu wnusia do mend nie wzięli?! – Odcięła się rozzłoszczona wreszcie ciotka i porwawszy gazetki dała dyla bez płacenia. A zanim stary szlagon z kiosku „Ruchu” się wygramolił, kurwami ciskający, już ciotuńki nie było, już, już znikała za rogiem ogrodzenia, co nim trzy lata temu inwestor-deweloper rozkopy po przedszkolu ogrodził.

Zatrzymała się zasapana ciotka na chwilę, odziapnąć pod pniakiem po topoli. Traf chciał, że padać znowu zaczęło. „Na diabła oni tę topolę tutaj spiłowali?” – Zaklęła. Ale też i zaraz przypomniało jej się, że to jesienią jeszcze było, jak na parafii ogłosili Święto Przetrzebienia. Poszło wtedy dużo i krzaków, i drzewek w całym naszym sandżaku, na Palmy Przenayświętsze y Ogniska Przenayświętsze do Święcenia Ognia, i na Rózgi, i na Badyli, Chrusty, a też Wianki, na Kościółka Przyozdobę, a i niejeden zwyczajnie we Wesfalce palił, bo w listopadzie to już i zimno, i mokro po mieszkaniach, że i pranie nie schnie. Nawet Choinki Przenayświętsze w tym zapale pocięli, tak że potem na Wigilię nie szło znaleźć żadnej, no chyba żeby aż pod gimnazjum nieczynne iść, ale tam, po zamknięciu, psy bezdomne strasznie rozpanoszyły się i strach. A tę topolę na starym przedszkolu to bodaj i Synuś z kolegami z samochodówki spiłowali na ognisko, co tam jakieś panny zaprosili tańczyć i poezję recytować. No w sumie nie taka strata. Synuś przynajmniej zabawił się, a przedszkole i tak pod zabudowę, bo już porządni ludzie do takiego rezerwuaru dzieci słać nie chcą, skoro Babunia może, i Dziadziuś, wychować, i Mamusia czasem.  No bo jak się pięćset plus przed końcem miesiąca wyczerpie i w domu nudno, to i powychowywać sobie ciekawie – pazurki pomalować Oliwce, w sklep i kościółek pobawić, uszka do kolczyków przekłuć („Co się, kurwa!, drzesz?!!!”), bajkę na smartfonie o spondżbobiu obejrzeć sobie czy „Łorsoł Szor”. Albo w monopoly zagrać – kupić nie kupić, potargować warto. Żydoska gra, ale akurat rozumna… Niech się dzieci uczą – kochajmy się jak bracia, rachujmy się jak Żydzi, bo z rodziną to najlepiej na fotografii… Westchnęła sobie ciotka, Nikolcię wspomniała, potem wychlupała z kroksa deszczówkę, co już zdążyła była się tam z ex-topoli zesiurać, i dalejże w drogę, bo dobra myśl to, do Kościółka zajrzeć, nim się człowiek do mamra fatygować będzie.

*

„W słońce czy w deszcz, zapraszamy na modlitwę w progi Domu Bożego!” – Stało tym razem na kartce. Bez wielkiej wiary sięgnęła ciotka po klamkę.

Ulewa już trwałą zmieniła w strąki, a namokły bistor – wiadomo – do ciała się klei i lodowaty przy tym, jak (z przeproszeniem Wenery, Zawsze Dziewicy, Żony Jego) cholera jasna. To i ciotka nic by nie miała naprzeciwko, żeby w kościelnych ławeczkach ździebko przysiąć, przymodlić, odsuszyć, odziapnąć. Jeszcze by se obrazów pooglądała, bo ładne, kolorowe jak w „TeleMiesiącu”. I napisy ze styropianu na sztucznym jedwabiu poczytała też. Bo mądre. I zapamiętać łatwo – krótkie. „Gdzie dwóch lub trzech spotyka się w imię moje – tam Bóg wybacza, Lechia nigdy!”.

No, ale trzeźwym trzeba być, to i nie zdziwiła się ciotka za bardzo, kiedy się okazało, że drzwi od Kościółka zawarte na ament. „Pewnie znów JM Paroch na rekolekcjach gościnnie gania” – pomyślała ciotka stoicko (nie było gdzie przysiąść przed Kościółkiem). Ale nie. Poniżej zawiniętej w foliową koszulkę kartki ktoś pinezką przypiął kopertę, a na niej powoli rozpływającym się w deszczu atramentem stało („stało”, z przeproszeniem Wenery Zawsze Jego) „Do Ciotki Eufrozyny Rąk Własnych. W Miejscu”. No to, dużo nie myśląc, bo padało, ciotka kopertę zerwała i czyta. I ze z-dziw-ienia (z przeproszeniem Wenery za Wszy) wyjść, wybiec, ekspatriować się nie może. „Droga Pani Eufrozyno!” – Pisze Xiądz Kanonier – „Pani nie gniewa się, ale ministranci donieśli mnie, że ile razy Pani pod Kościółek przychodzi, niejaki Micewicz, lewak, pół-żyd i pełną gębą komunista, zdrayca Oyczyzny, to wszystko na komputerze opisuje, Panu Apollusowi pod górkę robiąc i Żonie Jego, Zawsze Dziewicy, Wenerze. I on – niech go piekielne ognie palą i zgaga! – za każdym razem łże, że jak Pani tu, pod Kościółek, Pielgrzymuye, to Wnijście zawarte jest. A to gówno prawda przecież! Sama Pani powie. No to lepiej Pani już tu nie przychodzi, szczególnie w deszczu, bo przez tego Micewicza, to ja Wrzody mam i Pani Eufemia, Gospodyni, także. A jak ona ma, to (z przeproszeniem Wenery, Żony Jego i Dziewicy po Wsze-Czasy), z buzi nieładnie pachnie”. Niżej zaś, zwykłym długopisem dopisane stało: „I ja też – Pan Jacek, Organista. Też mi brzydko pachnie”. Oraz: „I my też – Chór (z przeproszeniem Wenery jak Zawsze Dziewicy) Parafialny. Nam nie pachnie, ale świętokradztwo jest i złodzieystwo, a wrzody niedobre. A poza tym się kwaśnym odbija”. A najniżej ołówkiem ktoś pod słowem „Dziewicy” dodał: „Przykra sprawa”, co nie tylko jest blasfemia, ale i pospolite skurwysyństwo.

No co robić, jak zamknięte. Ciotka nie z cukru, nie rozpuści się przecież. Z kroksa wodę z krwią, co się z bąbla sączy, wylała i w stronę Fabryki Tytoniu, którędy do Ancla Dzielnicowo-Narodowego im. św. Berezy od Dzieciątka Apollo najbliżej, ruszyła.

*

- Się nazywa? – Grzecznie zagaił Arcy-klawisz na furcie.

- Ciotka Eufrozyna. – Odparła najbardziej przymilnym tonem, na jaki stać zjebaną życiem czterdziestopięciolatkę w pistacjowych kroksach, zmokniętym bistorze i z bąblem na pięcie (z przeproszeniem Wenery Zawsze Jego Żonki, Dziewicy) lewej.

- Czyli do Synusia tu jesteście? – Upewnił się Arcy.

- Ano, do Synusia. – Potwierdziła ciotka, jakby w ogóle należało coś potwierdzać.

- No to chuj bombki strzelił. – Stwierdził Arcy. – Synuś na przesłuchaniu w Prokuratorii, nieprędko go tu zobaczymy, bo trzeba jeszcze szpital, sanatorium i rekonwalescencję wliczyć.

- Się chyba panu Sielnie Poyebało. – Ciotka uprzejmie na to. – Raz, że Synuś niewinny, dwa zaś, że chłop jak dąb i brzoza smoleńska razem wzięte. To jaka rekonwalescencja?

- Czy ja szanownej pani na chirurga wyglądam? – Arcy-klawisz na to. – Dość, że w programie najpierw Prokuratoria Rejonowa, potem rekonwalescencja. Pani się pośpieszy, to pani może jeszcze zdąży.

„Anclu, nie jesteś już ty dawnym anclem” – pomyślała ciotka na odchodnym. Jak ś.p. Kaziulek garował (czy to Tadzik był, jasna cholera?!), to się lole aż grzały od pałowania i jeszcze pod wieczór od tego żaru świeciły. Odetchnąć człowiek nie miał śmiałości głośniej. A teraz co? Nawet dobrze by było ze dwa razy po nerach dostać, tak na rozruch, bo ziąb po deszczu, łachy mokre, trzęsawka zaraz weźnie. „A tu gady się na grzeczności silą, mać ich taka. Dobra mi, kurwa, zmiana!” – sierdziła się ciotka, brnąc przez błocka zwały na parkingu Wytwórni Dewocjonaliów „Kardaszjan”.

*

Powrót przez poprzeczkolne rozkopy to już nawet szybko poszedł. Skróciła ciotka, stara wyga, drogę przez kolektor burzowy, potem obeszła tę górkę, co się z porzuconych worków z cementem sama pozlepiała, przegoniła z krzaków bachory bawiące się w Narodowy Fundusz Zdrowia i już z daleka widać było parkan. Co prawda, albo pełznąc na czworaka przez rury do kanalizy, albo na tych zasiekach z prętów zbrojeniowych leginsy se podarła prawie nowe i zabłociła sweterek, ale za to trochę się czasu zaoszczędziło. Tam gdzie kiedyś był ogródek jakby jordanowski, ostrożnie ciotka ominęła sidła i wnyki, potem zaś – w rdestach, co się tu były rozpleniły ostatniemi czasy – przeskoczyła przez gówna i puszki, i dalejże dziury w parkanie jakiejś szukać. Chwilę potrwało, zanim dostrzegła napis smołą na sztachetach: „Dziura w płocie nieczynna do odwołania. Za niedogodności przepraszamy. – Zarząd Sandżaku Spółdzielczego im. Sierotki Marysi, Zawsze Dziewicy”. Uczyniła ciotka Znak Trykwetra Nayświętszego, kurwą se ze dwa razy rzuciła, potem rozejrzała się szybko i wykopała kroksem dwie przegniłe dechy. Na wylot wykopała, więc myk-myk trochę na kolanach, trochę kucem – już była po drugie stronie. A ledwie dopiero zmierzchało.  Pies bezdomny na jej widok zaś zwyczajnie uciekł.

*

Pod Prokuratorię Przenayświętszą Narodową im. bł. Beatryczy Polonez-Mazurek dotarła ciotka dopiero po zmroku. Zdziwiła się, bo dużo luda się u wejścia tłoczyło. Cała Aleja Błogosławionych Piersi, Które Go Karmiły zapchana była narodem, aż po skrzyżowanie z Ruchadła Leśnego. Nawet na postumencie pomnika Lecha, Czecha i Pecha, pod figurą Męczennicy Przyłębskiej, a takoż i na skwerku Marty Kaczyńskiej i Siedmiu Krasnoludków ludzie pchali się jeden na drugiego. Moc świec i zniczy migotała w rękach i jak to zwykle przy większych zgromadzeniach, przez nieuwagę zajęła się znowu Brzózka Narodowey Męki na klombie przed frontem. Toteż mimo ciemności jasno było i podniośle jakoś, choć smutno. 

- Umarł ktoś? – Spytała ciotka z ciekawości.

- Dałby Bóg, żeby już zdechł. – Odpowiedział starszy dżentelmen. – Ale na razie to tylko Konstytucja dogorywa.

Zdziwiła się ciotka, bo nic w „ŻyciuGwiazdwImperiumNaGorąco” nie pisało, że ktoś ważny umrzeć ma. Ani w piątkowym wydaniu „Pierwszego Piątku Miesiąca”, ani w gazetce z Bierdonki. Może wypadek miała? Jak ciotka do Prokuratorii szła po omacku omal, błotnistym poboczem drogi na Ostrołękę, ze trzy razy mało jej różni Synusia koledzy nie rozjechali. Raz golfem, raz oplem, a raz rwącym jak prawdziwy niemiecki meserszmit junakiem. To tylko z daleka potem widziała, jak się zaraz za zakrętem dopalał. To może ta Konstancja też poboczem szła i jakaś Młodzież Wszechpłocka ją potrąciła czy coś? Bo trzeba odblaski nosić. Ciotka odblaska co prawda sama nie ma, ale leginsy sobie sprawiła w oczojebnym kolorze, to zawsze coś lepiej w nocy.

A tymczasem ludzie naprężyli się na baczność i jakąś litanię śpiewają. Chyba o światło się modlą, bo co i rusz tam takie: „Za twoim przewodem”. Ciotka też ustami trochę poruszała („…Narodem!”), ponuciła coś tam. I tak nie słychać w tym hałasie.  Jeszcze też śpiewali coś o „iskrze Bogów”, „kwiecie” i „polach”, co się ogólnie ciotce podobało, bo taki religijny nastrój jakiś się porobił jak na majowym. Niektórzy też te kwiaty przynieśli. Róże białe. Ciotka chwilę kiedyś robiła w punkcie zwrotu opakowań szklanych koło kwiaciarni, to od razu rozpoznała. A kwiaciarnia to była tam, gdzie teraz dewocjonalia. Ech. Latka lecą…

A potem wyszedł jakiś brodaty i z takiej jakby książeczki do nabożeństwa coś czyta. „…my, Naród…” Nadstawiła ciotka uszy, ale zdania długie, powikłane, a i zmęczona ociupinkę, oczy kleją się i bistor lepi, to tak piąte przez dziesiąte. „…pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność…” Strasznie długo gadają, a nie dzieje się nic. Nie jak na Tygodnicy – strażacy w hełmach, ministranci w komeżkach, dziewczynki w bikini, księża w ornatach, frasyniuki w więzieniu, kibole w szalikach, niezłamni w gipsie, baby w moherach, Matki Polki w minispódniczkach, Córki Polki w ciąży, Babki Polki w pąsach, Dziady Polaki w pląsach, gospodynie domowe w pretensjach, gospodarze w długach, patryyoci w czamarach powstańskich, biczownicy w bliznach, przedszkolaki w kupie, gimnazjaliści w podstawówkach, stypendyści w samochodówkach, imigranci w obozach, zdraycy Oyczyzny w piachu, Słojowa w papilotach, zakonnice w burkach, klerycy w objęciach. A wszyscy – w kubotach, klapkach, kroksach. Kolorowo, barwnie, wesoło. Bo nasz sandżak różnorodny, tolerancyjny…  A tu? Nawet kadzidła nie czuć, raczej coś jakby… opony… „… wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka…” marudzi jeszcze okularnik na schodkach.

- Chce pani Konstytucję? – Jakaś małolata wciska coś ciotce do ręki. Druczek jakiś.

- Nie mam pieniędzy. – Wzdraga się ciotka – Przy sobie. – Poprawia się jeszcze. I żeby godność zachować, dodaje: Bo jak się wam wędkę daje, to nie chcecie, tylko od razu rybę. Dasz palec, to i ramię wezną!

- To za darmo. Pani zatrzyma. – Dziewczyna wciska ciotce ten-niby modlitewnik i znika w tłumie.

Co robić, skoro i tak nudnowato, a do Synusia to chyba na rano się dopcha dopiero. Przecisnęła się ciotka na tyły, trochę tak bardziej do Statuy Jarka, Żwirka i ojca Muchomorka. Przysiadła na postumencie (trochę tylko kroksem gówna gołębie przetarła). Po chwili namysłu wyjęła kanapkę z siatki (jeszcze druga dla Synusia zostanie, pocieszyła się) i pogryzając bułkę poczęła tę broszurę, nie broszurę oglądać. A opon smród niby nasilał się, ale jakoś się ciotka przyzwyczaiła.

No, pierwsze, co ją uderzyło, to ilustracja była na okładce. Kura. Czyli nie modlitewnik, a przepisy chyba. Trochę się ciotka ożywiła, bo przepisy warto zbierać. Nie żeby zaraz do garów się paliła. Ciotka jest nowoczesna i wyzwolona, jak musi – warzy, jak nie musi, to i na cudzesa się skusi. Ale w towarzystwie błysnąć można, jak się różne słowa zna. Kurkuma na przykład. Przykro było ciotce raz, bo nie wiedziała, co to, myślała, że to inna nazwa na pisię. A to taka potrawa. To ją obśmiały sąsiadki w repasacji. I jeszcze ją Kwapicha na bok wzięła i szeptem, żeby z pisiów nie śmiać się, bo Fidelicja weźnie. Albo bezgluten. Taki produkt, co można na nim  wszystko ugotować i jeszcze jest zdrowe. A o zdrowie trzeba dbać, a nie tam krosfit, geemo czy, dajmy na to, szczepionki. O. Kuchnia tajska – kolendry na osiedlu, ile zechce, też i łopianów dzikich, i lebiody… Tylko ryż rosnąć nie chce sam z siebie, chociaż mokradła wszędzie dookoła, szczególnie w wykopach pod fundamenty marketu, co miał być, ale nie ma… No tak, ale jak kura na okładce i jeszcze w koronie – ani chybi Kuchnia Tradycyyna, Narodowa. I dobrze. Karp po gudłajsku, barszcz rezuński, pierogi kacapskie, Kartoffelsalat i czatnej z buraka. I ta zupa z kury na niedzielę, jak jej było? Głodna się ciotka trochę znów zrobiła, więc pod tyłek te przepisy, bo od kamlotów ciągnie, i trochę tak zezem na siatę znów pogląda. Zjeść, nie zjeść. Dla Synusia zawsze jeszcze „Świerszczyka” może zanieść… Tak sobie ciotka rozmyśla, deliberuje czy coś, nic nie zauważyła, że dookoła niej coraz puściej robi się, że te smutasy od Konstancji coś szybko dyla dają. I kiedy wreszcie zdecydowała, że jednak zje, cień jakiś światło płonącej Brzozy Męczeńskiej przysłonił.

Podniosła ciotka oczy i głos też już gotowa była podnieść, ale tylko kęsa przełknęła. Patrol fidelicjantów liczył chłopa siedem i sformował mur za swoim sierżantem. A za patrolem już falangą ciągnął drugi i trzeci, i jeszcze dwanaście kolejnych. A opony nie oni palili, ale manifestacja patryyotyczna, Serc Krucyyata Niepodległościowa, Matrony Różanu i ruch pro‑lajk, co z nimi razem podążali. Opon trochę szkoda – przemknęło ciotce przez skołatana głowę – tyle dobra z dymem, a na kroksy mogły być, albo na podstawkę pod brytfankę. Ale nie czas żałować róż, gdy płonie Brzózka.

- Co czyta?! – Sierżant wyrwał uprzejmie „Świerszczyka”, a właściwie to „Brawogirl”.

- Pałą wiedźmę! – Dorzucił przebiegający Wszechpłotczak. I z impetem kopnął jakiegoś dziada o kulach, aż się pierdoła wywrócił i wyrżnął okularami o dziurę w asfalcie. Po schodkach od restauracji „Przednówek Staropolski” toczył się wózek, bachor wrzeszczał, matka (chyba?) też wrzeszczała, fidelicjanci szli tyralierą, pała w pałę, o tarcze ze starego eternitu tłukli, pierdoła chciał się podnieść, to jeszcze kopa oberwał. Wenera Zawsze Jego Dziewica objawiła się tradycyjnie w płomieniach Brzózki Przenayświętszey, Narodowey i apelowała o spokój, ale nikt nie zwrócił uwagi na objawienie, a jeszcze zebrała przelatującym relikwiarzem, spadła na ziem i zamilkła. Opony śmierdziały coraz bardziej, ministranci ciskali kamienie, baby z okien – doniczki po uschniętym mircie, inne usiłowały ratować pranie, co przez całą szerokość alei na starych drutach od elektryczności wisiało, ktoś wyrzucił pierzynę z drugiego piętra, u jubilera połamali pilśniówkę, co zasłaniała dziury wybite w witrynie poprzednim razem, bar „Wiśniak” miał rekordowe obroty, póki ktoś ognia pod spirytualia nie podłożył. Nie mogła ciotka uwierzyć, że jeszcze przed chwilą jej się nudziło. No ale nie czas na to, kiedy Synusia chcą ograbić.

- A czego to po cudzesy łapy wyciąga?! – Ryknęła jak Staronarodowy Tur, że aż fidelicjant cokolwiek przysiadł na zadzie spłoszony. – Toż to „Świerszczyk” dla Synusia, coście go, mendy bezprawnie posadzili! Oddaway zaraz, złodzieyu!

- O! - Podchwycił jakiś Młodzież Wszechpłocka. Paczki dla politycznych okradają! Złodzieye!

- Złodzieye! – Dołączył piskliwy głosik jakiegoś pięciolatka.

- Złodzieye! – Rozlegało się już zewsząd dookoła.

- Zło-dzie-ye! Zło-dzie-ye! – Tłum patryyotyczny powoli łapał rytm skandując miarowo i karnie ustawiał się czwórkami, żeby na Centrum ruszyć, gdzie Złodzieyi najwięcej. Fideluchy pobladły nieco, sierżant wepchnął ciotce „Brawogerl” do ręki. – Wszystko w porządku, obywatelko ciotko. Możecie odejść. – Po czym krokiem regulaminowo przyspieszonym odprowadził swe odwody za wóz konny z niebieskim fonarem mrugającym (bo przewód iskrzył). Może by i uszli cało, ale jakieś dwunastoletni kłusownik wnyków tam narozstawiał tymczasem i na niedźwiedzia potrzasków. Pochytali się chłopcy na pętlice i w paści, tu nogę oberżneło pod kolanem, tam głową w dół zawisł jeden z drugim. A co śmiechu było! Dopiero nad ranem Straż Ogniowa ich rozplątać, połatać dała radę.

- Zło-dzie-ye! Zło-dzie-ye! – Ryczała ulica tymczasem patryyotycznie, wybijając rytm obcasami coraz dalej i dalej. „Trzy-czte-ry… osiemnastki w moim parowozie…” – zaintował ktoś w tłumie.

Ciotka wzruszyła ramionami. Właściwie to już opustoszało dookoła, tylko stary pierdoła w rozbitych brylach jeszcze się niezgrabnie gramolił na kolana i brodaty ze schodków schodził powoli, przytrzymując się poręczy. Dziewczyna od promocji przepisów pomogła się podnieść dziadowi, brodacz dołączył i kusztykali sobie w trójkę dokądś. A przepisów cała skrzynka została niepilnowana…

- Ha! – Pomyślała ciotka. – Coś się przecież za te nerwy należy. Skrzynka zostawiona, czyli niczyja. A przepisy gratis. Będzie można i Słojowej dać, i Kupisze, i Szczekiewiczowej, i panu Celestemu nawet, za wielką panią, z gestem się pokazać… Nuże za pazuchę wciskać tych broszur z kurą, ile wlezie, będzie z pięćdziesiąt sztuk nachapała albo więcej.

No i wszystko by się (przynajmniej tym razem) skończyło szczęśliwie, gdyby się ciotka nie uparła, żeby do Synusia, do Prokuratoryi Przenayświętszey jednak ze „Świerszczykiem” wstąpić. W ogóle się nie ucieszył, tylko obsobaczył, że nie o to mu wcale chodziło. Ale to było dużo, dużo później. Bo jak klawiatura na bramie ciotkę przeszukiwać jęła od niechcenia (wiadomo – do Synusia, nie ma co przeciągać, szturchnie się ino dla draki), to się te przepisy wszystkie zza pazuchy posypały. No i już nie było zmiłuj, lole od bicia świeciły do niedzieli, że nikt na bloku oka nie mógł zmrużyć… A już najgorzej to się Xiądz Kanonier zachował, bo na procesie przysięgał, że ciotka konspiruje z niejakim Micewiczem, pół-żydem, i na godność Kościółka naszego nastaje. To i dostała rok mamra znowu, za niewinność. A przepisy skonfiskowali. No, jak ciotka z chliwa wychynie, to już ona znajdzie tę pannicę od promocji, co ją tak urządziła! 


Poprzedni odcinek przygód ciotczynych — tu: (7) W Bierdonie rządzi Eufrozyna
Pierwszy odcinek zaś tu: (1) Antoni ma długi

sobota, 8 października 2016

(7) W Bierdonie rządzi Eufrozyna

Poszły ze Słojową we trzy. Czyli we dwie, a Kwapicha dołączyła po drodze. Niby że do kościółka miały iść z początku, ale Słojowa zaraz, że to, że tamto, że gazetkę znalazła w skrzyni na suchy chleb.
– „Reality”? – ucieszyła się zaraz Kwapicha.
– No nie.. ale z Bierdonki, nowa. O! Jesienna promocja crocksów, na przykład. Jak się weźnie dwa różnych rozmiarów, to dają gratis kubota z tylko lekko pękniętą podeszwą, albo jeden rzymianek bez sznurków.
– A Prawy czy lewy? – zainteresowała się Eufrozyna.
– Prawy! Tylko Prawy! – Oburzonym chórem przystrofowały Ciotkę kumy.
To Ciotka trochę zmarkotniała, bo od ciągłego kłapciania w dwóch Prawych klapkach odciski się jej porobiły i po cichu miała nadzieję na drobną liberalizację państwowej polityki obuwniczej. No, ale przecież nie będzie się rozklejać z powodu jakiegoś tam łapcia. Skoro producent lewych nie chciał podpisać umowy offsetowej, to co rząd na to może, choćby się i starał? Po drodze do kościółka czy na plac zabaw z Nikolcią to zawsze jakieś pustaki się znajdą, ytongów czy palet stosik, to i przysiąść da się, i rozmasować. Jak się w lecie babka przydarzy na jakim trawniczku, łączce, można liściem palca zawinąć – czasem trochę na otarcia pomoże, częściej nie, ale przecież nie zaszkodzi. Taki sposób naszych babć, dawna mądrość.
A rzymianek i bez rzemyków przyda się – muchę klasnąć czy mola na etażerce, albo powachlować się, kiedy dzień upalny. Nawet bardziej elegancko niż, dajmy na to, samą ręką czy tam zwiniętym „Wesz-dziennikiem”.
– O! Woda spod ogórków potaniała! „Teraz dwa słoje w cenie trzech” – sylabizuje Kwapicha.
– I buraki z żywymi kulturami bakterii… W pół doby zakisić na barszczyk można. Jeśli zaczną grzać… „Przy zakupie powyżej siedemnastu kilo – gratisowy prezent”.
– Jaki?! Jaki prezent?! – Tym razem Ciotka chóralnie zainteresowała się ze Słojową.
– Książka.
– A. I tak mnie nie stać. Pięćset plus dopiero na wiosnę mają dać, a i to nie wiadomo, bo nowy program socjalny dla elektoratu pijącego będą wprowadzać. Dobrodzieje.
– Ano, dobrodzieje, dobrodzieje! – Zgadzają się (chórem) ze Słojową Kwapicha.
– Ale uważa pani. Tu pisze, że darmowy prezent także dla posiadaczy karty „Krecha plus”. Jeśli nie było zgłoszonej windykacji.
– No to może… – Waha się Ciotka. – A jaka ta książka? Z przepisami? Album na pamiątki?
– Nie. Piszą, że nowy besceler Xiędza Jacka. „Jedwabne”. A nie! To kolorowanka dla dzieci. A besceler – „Niepomszczone krzywdy, nieuprane gacie. Z dziejów Płockego Ruchu Narodowego Ciemiężonych (PRuNĆ)”. Tak. „PRuNĆ Pomścimy”. Nie. „Pomścimy” to wydawnictwo. I piszą, że nie tylko besceler, ale i nowość – od przedwczoraj na półkach.
– Fajny ten Jacek. I dziewczynę ma taką ładną. W „Reality” oglądnełam.
– Widziałyśmy, widziały! – Ciotka z Kwapichą chórem. – Ładna, ładna. Ale to uważać trzeba z ładną.
– No. Żeby utrzymał, bo to wiadomo, jak z dziewuchami.
– Wiadomo.
– Wiadomo. Synuś, jak pierwszy raz szedł siedzieć, mówi: „Mamusia nie denerwuje się, Renia o wszystko zadba, szlugi tam, grypsy”. A tyle jej widział! Zaraz się wokół jakiegoś zakręciła. Na rower poleciała i szmatki – jakąś tam kurtkę z ortalionu, farmerki. Pierwsze kłopoty w związku i fru! Teraz nie taka młodzież, jak kiedyś. Oni to używać chcą, bawić się tylko… Synuś już nie ten sam wrócił z odsiadki. Dziki się taki zrobił, nieufny…
– No, dziki, dziki. Wczoraj mi na klatce sikał do bezpieczników. Dobrze, że prądu nie ma, bo by…
– A co mi tu Słojowa wygaduje?! Synuś nie taki. Coś się Słojowej od przeciągów w głowie pomieszało!
– Mnie się pomieszało?!
– Pisali w „Reality” pod zdjęciem – próbuje załagodzić kłótnię Kwapicha – że to taka pierwsza miłość od pierwszego wejrzenia. Znaczy Xiędza Jacka i Justyny.
– Ech… - rozmarza się ułagodzona Ciotka.
– Ech… - dodaje w kontrapunkcie Słojowa.
– A moja Nikolcia to też raz prawie jednego złowiła…
– Xiędza Kanoniera!!! – Pęka ze śmiechu Słojowa, a Kwapicha aż za serce się łapie. – A Andżelika niech se Wikarego złowi, póki brzucha nie widać!!!!
– Aaaa! I tak nie mam miejsca na książki! Głupoty same! Gdzieś trzeba trzymać przetwory, jak piwnice zalało. – Rozzłoszczona znowu Eufronia ucina rozmowę. I chwilę milczą, ale niedługo. Bo w gazetce dużo do omówienia nowości – komplet pięciu Prawych skarpet z naturalnej wiskozy, szynka z gołębiny, sznurek konopny do gaci, kawa palona z żołędzi, tagliatelle o smaku makaronu. I sporo jeszcze innych atrakcji.
Od słowa do słowa jakoś tak wyszło, że się do Bierdony poszło, a do kościółka i tak się zdąży. Zwłaszcza, że pewnie zamknięty. („Z powodu gratisowej promocji bescelera X. Jacka Międlenia, informuje się, że w dniu dzisiejszym kościółek otwarty będzie jutro od rana. Niech Was itd. Wenera zawsze. X. Dobrodziej PS. W razie deszczu proszę nie włazić pod wiatę modlitewną. Teren prywatny!” – tak sobie Ciotka wyobraża kartkę na drzwiach, żeby się sama trochę usprawiedliwić)
Tak gdzieś zaraz za ruinami przedszkola zaczęło być widać koniec kolejki. Wiła się zakosami pomiędzy stosami jeszcze nierozkradzionych cegieł z rozbiórki żłobka, błotnistym bajorem w wykopie i powywracanymi kontenerami na śmieci. Komitet porządkowy już organizował kolejność, rozstrzygał spory, ingerował w bójki. Gdzieś od przodu pomachał do sąsiadek pan Celesty, widać od rana czatował na lepsze miejsca, a może po prostu przedstawił komitetowi jakieś papiery, żeby w ogonku awansować. Kto jego tam wie. Może znów komuś wcisnął, że Wnusio jest kapralem w Milicji Fidelis? Kto sprawdzi? A za bardzo w takich sprawach grzebać – wiadomo.
No, ludzie, jak to zwykle, towarzyscy, pogodni. Porozmawiają sobie o tym czy tamtym, pograją w gry różne. W Telewizji Narodowej i TV Trwam reklamują teraz dużo „dupniaka”, ale niektóre panie nieśmiałe, krygują się, więc w grę patryjotyczną to tylko kilku panów rozgrywa mecza, pozostali kolejkowicze to w „małpkę” chętniej. Albo – też patryjotycznie przecież – w „brzozową”.
Na wędkarskich krzesełkach rozstawili niektórzy plansze z tektury falistej – tu się pogra w szachy, tu w warcaby, tam w tryk-traka, gdzie indziej w chińczyka. Młodzi w prze-bierki, starsi w o‑bierki, bo bardziej głodni. Kwitnie hazard – trzy karty, kości; ci się siłują na rękę, inni silą na wesołość. Jakieś kobiety porobiły polowe kuchenki na trzech cegłach. Warzą w garach kaszę, grochową na smalcu, podgrzewają dżem o smaku truskawkowym albo i keczup z musztardą. Krążą sprzedawcy przekąsek – można za kopiejkę-dwie kupić bezglutenowego gofra z roztartych kasztanów, albo tubkę kleju biurowego do ssania dla dzieci. Jedna lewaczka otworzyła nawet kolejkową szkołę fitness i część czekających robi, stękając chórem, niezgrabne przysiady. Na to panie z Koła Akcji Nabożnej (Action Dévotionnelle) im. Marka, Jurka, Darka i Stefczyka zakontrmanifestowały: rzuciwszy na ziemię, co kto miał, dalej się wyginać w asany medytacyjne – „Caracal-nie-Poleci”, „Ordo-Luris”, „Kawa-Luris”, „Machorka-Zbutwis”. Jedna nawet „Bochaterom-Chrzęść-I-Pała”, ale akurat nie wyszło, bo się była za-chy-chwiała i w błoto rymła. I chrześci.
Wzdłuż ogonka posuwa się tymczasem boso pan w zniszczonym prochowcu. Co parę metrów poły rozchyla – co śmiechu, co pisków, co radości! Atmosfera piknikowa, jednym słowem. Tyle że czasem jakieś zamieszanie się wkradnie.
 Wody odeszły! – Ryknie nagle jakaś młoda grubaska. – Natychmiast ruch i szum, z ust do ust podają, że wody odeszły, już się część kolejki wycofuje, sprawdzać, co w piwnicach, czy coś z kartofli jeszcze się da dosuszyć, czy wózkarnie już dostępne. Pozostali, zadowoleni, podciągają do przodu, przepychają się, a nuż o jedno-dwa miejsca da się zaawansować, bo przecież dla wszystkich sznurka, kleju, ziarna na zacier nie wystarczy…
– Wody odeszły! – Jęczy ogarnięta obsesją młoda, ale już ją grzecznie dwóch młodych patryjotów za ręce, nogi bierze, na bok odciąga po błocie, między piołuny i nawłocie przekwitłe, niech trochę odpocznie na trawniczku, się uspokoi. Znów można o jedno miejsce troszkę podejść.
– Ty oszuście pierdolony! – rozedrze się tymczasem jakiś doliniarz, bo komuś portfel przejrzał i – za przeproszeniem Wenery zawsze – gówno tam znalazł, tylko obrazki z Sercem Apollinowym Gorejącym Bardzo Pobożne. – Ty złodzieju, chamie! – I już znów się kolejka dzieli, jedni za kieszonkowcem przeciwko oszustowi, drudzy za emerytem przeciwko złodziejowi, wszyscy swoje racje mają, swoje argumenty, zdanie swoje na każdy temat, a chyłkiem, to się starają jeszcze o dwa, trzy miejsca do przodu… Przepychanki, swawole – żebyż to co dzień takie atrakcje w naszym sandżaku!
            Ciotka z kumami też nie marnują czasu. Kwapisze udało się z jakimiś kobiecinami ze Slumsów im. Karczewskiego wymienić gazetkę na specjalny numer „Reality” z gratisem jeszcze nierozpakowanym. Dobra z Kwapichy sąsiadka, wyjęła z celofanu okrawek zwyczajnej, pilnikiem do paznokci podzieliła na trzy równe części, żuje Słojowa, żuje teraz Ciotka, żuje i Kwapicha. Żują i uwagi wymieniają.
– A jaki Ładny ten portret Pierwszego Prezesa na Brzózce powiesili!
A rzeczywiście portret Ładny, na tekturce falistej podklejony, w koszulce z plastiku, żeby nie zamókł, z dołączonym obrazkiem jeszcze jakimś prymicyjnym, modlitwą o wstawiennictwo u komitetu porządkowego. A obok ś.p. Ajatołach, jak malowany, cały w śladach szminki. A jeszcze obrazki wotywne błogosławionej Galadrieli Pawłowicz, protektorki naszej i opiekunki Osiedla im. Żoliborskich Prowodyrów. Brzózka niby nieoficjalna, zwyczajna, jak przed każdym sklepem, spółdzielnią, w podbutwiałej donicy z klepek paździerzowych, ale przez te kolejki to się jakby trochę miejsce Kultu Przenayświętszego zrobiło. I ludzie też co i rusz klękają, ale tylko niektórzy, bo miejsce w kolejce łatwo stracić. Więc Ciotka z drużyną lekko tylko głowy schyliły, Trykwetry Św. na piersi nakreśliły ciut ostentacyjnie, pomruczał po nosem, czy „Kaczkę Dziwaczkę”, czy „Białego Misia”… Czyli z szacunkiem, ale jednak ostrożnie, bo życie (i Bierdonka) ma swoje prawa.
Tego to chyba właśnie jakaś młoda matka-lewaczka nie wiedziała, bo jej pociecha, znudzona widać dreptaniem przez sześć godzin w miejscu, wyciągnęła spod kabatka samolocik z kartki zeszytowej i dalejże wokół Brzózki skakać, że niby lata, spirale, beki kręci. Ludzie zamarli, tylko dziecka rozweselony głos się niesie po placyku, pan Celesty coś przy komórce manipuluje i nie on jeden, z kolejki wyszedł jakiś niepozorny w burej marynarce, legitymację pokazał – Oprycznina Narodowo-Religijna. Matka nie protestuje. Wie, że nie upilnowała. Dziecko też wsiada do budy, zaciekawione, co się dzieje. Woźnica strzela z bicza, ktoś kucnął przestraszony. Fidelicjanci napięli bary, cała szóstka, jak jeden mąż, aż im się chomąta wżęły w ramiona. Ruszyła buda z upiornym skrzypieniem. Pojechali. O jedno miejsce do przodu.
O dwa. Okazuje się, że dziecko trzymało kolejkę dla babci.
*
Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło, kiedy kumy z Ciotką do drzwi Bierdonki dopchały się. Dobra nasza. Do zamknięcia jeszcze czas, jeszcze coś się ze stosów, koszy, łóżek rozkładanych, bułgarek, kobiałek, łubianek, palet wybierze. Wszystko jedno. Każde coś może się przydać do czegoś. Każdy wie.
            Przez szczelinę pomiędzy starymi numerami „W Sierści”, którymi zalepiono szyby, widzą sąsiadki, że na sklepie i Marka-ochroniarza brak, i znajomej kierowniczki. Niepokój. Jak jacyś nowi są, to może jacyś formaliści, albo co gorsza – złodzieye? Z ludźmi nigdy nic nie wiadomo – wiadomo. Naradzają się kumy po cichu, dołączają sąsiedzi z placu Dziwożon Gosiewskich, pół osiedla szepcze, a może i całe pół sandżaku nawet.
– Ja wiem – zdradza tajemnicę pani Zuza, zredukowana przedszkolanka. – Podobnież było tak – na pewno, bo Gertruda z byłej stołówki pracowniczej „Kłuszyn” mówiła Kazikowi z taczkowozowni, a Kazik mojemu wszystko powtórzył w sekrecie – że ten Marek i kierowniczka to razem wiecie… w magazynie, a ślubu przecież nie mają, no i ktoś zapukał, a ten Marek się przestraszył, a właśnie, wiecie, mieli niby już kończyć, no i on przerwał, kucnął, zasłonił się, ale za wcześnie czy za późno, dość, że ją za aborcję zamknęli, a jego za pomocnictwo. A jeszcze im prokurator przybił zniszczenie wózka widłowego, co od roku prowadził, bo akurat na tym samym magazynie rozpadł się od rdzy…
– No masz! – Mówi Ciotka. – Takie rzeczy! W naszej Bierdonce… Kto by pomyślał. – No i potępia, potępiają wszyscy, chociaż Ciotce na ten przykład trochę jakby żal, bo kierowniczka była nie taka zła kobieta, ochraniarz też nie najgorszy. Na przykład nie bił nigdy ostatnich klientów przed zamknięciem. Nawet różnych staruchów o lasce czy na wózku. Cierpliwie czekał, aż sami wyjście znajdą. A kto są ci nowi? Co będzie?
– Następne trzy osoby! Ruszać się, nie spowalniać! – Zaprasza tubalny głos nowego, więc Ciotka w rytmie, w rytmie Słojowa i Kwapicha też w rytmie z nimi zgodnym.
– Zaraz! Dokąd, kurwa wasza mać, tak szybko. Kartkę od spowiedzi pokazać!
– Ale ja byłam… – Mówi Ciotka prawie szeptem…
– Byłem w rijo, byłem, kurwa, w bajo. Kartka albo wynocha! – Informuje ochroniarz.
– Ale ja jestem przewodniczącą Koła Babek-Polek na naszym osiedlu… – Ochraniarz ręką jak bochen spokojnie odpycha Ciotkę i nawet nie przeszkadza jej samodzielnie wywrócić się w błotnistą kałużę. Podnosząc się na kolana Eufrozyna widzi, jak Kwapicha triumfalnie wyciąga jakiś świstek z torebki i podaje panu na bramce.
– A teraz kopia notarialna karty wyborczej!
Słojowa chyba zrezygnowała z zakupów, bo chyłkiem wysuwa się z kolejki, że niby Ciotkę pod łokieć i żeby podnieść. Blada Kwapicha cofa się o krok, ale ochraniarz już torebkę wyrwał, z torebki zaś – resztki zamka, wywala, co było, w błocko i z wody otrząsa jakiś dokument.
– No i proszę. Się głosowało… I na kogo… – Stwierdza spokojnie. Jakiś facecik w burym garniaku wysuwa się z kolejki, pokazuje legitymację. Z bramkarzem biorą zmartwiałą Kwapichę pod ramiona i wciągają w czeluść sklepu.
            Słońce właśnie zaszło, potężna łapa wywiesza od środka kartkę z kulfoniastym „ZAKNIENTE”.
– Pochwalona, pochwalona, Wenera zawsze! – Szepcze Słojowa i drży. Do kościółka? Nie, nie pójdą już dzisiaj. Nieczynny o tej porze. Będą się przemykać na swoją ulicę. Po cichu, po ciemku, na pół ślepe, roztrzęsione, na w pół żywe. Biedne moje trusie, myszki moherowe moje…
*
Zmieniłem zdanie. Nie będą. Gromkie ciotczyne: „No żeż kurwa mać!” budzi pół osiedla, przerażony Dziad Eligiusz zrywa się gdzieś na zatorzu i nawet Xiądz Kanonier we śnie drży.


Marysia poleca także wcześniejsze przygody Ciotki Eufroni w Najbardziej Patryjotycznym z Sandżaków, na przykład:




piątek, 26 sierpnia 2016

(5) Ciotka Eufrozyna spotyka Centkiewicza

Ciotka Eufronia zerwała się lepka od potu. Zrzuciła barchanową kołdrę na PCV i nie otwierając oczu próbowała wymacać pilota. Udało się – kojąca melodia głosu Proboszcza Purchaweczki wypełniła pomieszczenie.
Musiała się Ciotka strasznie rzucać we śnie, bo zrobiła sobie oczko w rajstopie, a jeden sandał przeleciał przez pokój i wywrócił wazonik z zaschniętą różą. Powoli usiłowała rozkleić powieki, a pod nimi wirowały jeszcze ostatnie obrazy koszmaru. Ogromny, Czarny Wielkolud – Tumbo z Przylądka Dobrej Nadziei – gonił ją po pokładzie parowca wycieczkowego „Warszawska Wenera” i bódł w pupę rogiem, chłostał grubym, czarnym ogonem. A co chlaśnie, Ciotka zadrży! A co śmignie, Ciotka w jęk! I nawet jej się podobało, ale cały czas ta dręcząca myśl, czy się Srogi Apollo nie rozsierdzi, czy Wenera zawsze nie ukarze, czy do twarzy jej w tym samodziałowym bikini, czy Słojowa nie rozgada z zazdrości…
– Sen-mara, Bóg-wiara! – Westchnęła Ciotka. – A właściwie wcale to nie takie straszne było. Wspomniała z rozrzewnieniem swojego Antka, co go sąsiadki i szwagierka nazywały „Palownikiem”. Podgłośniła TV Tkwię, rozłożyła dywanik modlitewny i dla umocnienia ducha chciała przyjąć asanę Prawa-i-Sprawiedliwa. Cóż, kiedy jakoś sama z siebie wyszła Rozważna-i-Romantyczna… Spróbowała ponownie, a tu – z przeproszeniem Wenery zawsze – Dupa-i-Uprzedzenie.
Zirytowana Ciotka sprawdziła kompasem, czy dywanik ułożony w stronę Częstogrzebia. Ułożony. To przekręciła w stronę Turonia – też święte miasto, najświętsze. Spróbowała znowu – znów nici. Zerwała kartkę z kalendarza i sprawdziła, czy dzień nie feralny, szabas jakiś czy inny ramadan. No, nie – normalnie, patroni: św. św. Żalek i Muchomorek, patronki: bł. Galadriela Pawłowicz i sługa Apollinowa Beata Mazurek-Kajmak. Cieki wodne zmieniły bieg po przedwczorajszej powodzi? Różdżka nie drgnie, wahadełko milczy jak zaklęte. A Ciotka, jak się nie mogła pomodlić, tak dalej się nie może. Tumbo i Tumbo.
Podgłośniła Ciotka jeszcze telewizor – szczęśliwie akurat Apel Żoliborski czytali. Przeniosła kryształ z komódki, strzepnęła kurz z dzierganej serwetki i walnęła pięścią heterodynę, żeby Radio Wenera zaskoczyło. Zaskoczyło. Jak zwykle. Z Prawego Kąta ryczy TV Tkwię, z – za przeproszeniem Wenery zawsze – lewego: Radio Wenera. Dywanik odwróciła w stronę Świętej Góry Wywalu. Klęka, gnie się, zaplata. Nic! Jak sparaliżowana: ani pozycja Żołnierz-Wyklęty, ani Narodowe-Siły-Unasienniania-Bydła, ani Apollo-Królem-Kraju-Polan. Nie odmówi Ciotka porannych modłów – a to ciężki grzech! Miała się zerwać jak oparzona i – znowu – jakby sama z siebie ułożyła się w asanę Dziewczynki-które-nie-szanują-swego-ciała. Zgroza!!! Pachnie herezją. Dobrze, że okna zaklejone „Gazetą Polską”, bo Słojowa już by doniosła.
Poczłapała do kuchni zaparzyć ziółka, ale przypomniało jej się, że powódź wypłukała z elewacji ostatni krzaczek mięty. Zrezygnowana zamknęła lufcik, a wówczas wzrok jej padł na plastikową torebeczkę z zatrzaskiem, porzuconą pod stołem. Synuś zioła przygotował przed wyjściem! Jaki on jednak kochany jest, choć niesforny taki… Szybko zaparzyła Eufrozyna kubek naparu. Potem jeszcze dwa. Trza korzystać, póki woda jest. I od razu nowy duch w Ciotkę Eufronię wstąpił. Weźnie se siaty, podleci na ryneczek, zrobi zakupki, a może i przedkupki… Co ja? Pomyślała Ciotka i spojrzała na kupeczek… Przestało jej smakować, ale za to tak strasznie się śmiać zachciało! Ni stąd, ni z owąd kręci Eufrozyna bekę – idzie i pokazuje, jak kręci. Nikt nie patrzy? Smutno. Zapuka się do Andżeliki!
– Co mamusia?! Drzwi!!! – Wita się grzecznie Andżela, zasłaniając piersi derką, a kolega bąka coś nieskładnie na dzień dobry i pochwalony.
– A! Drzwi! – Cieszy się Ciotka i pokazuje na drzwi. A potem pokazuje, jak kręci bekę, i kręci bekę. – Pochwa-, pochwa-, pochwalooooony! – I znowu w brecht i rechot. I jeszcze w brechot.  – Daj ci Andżelka pledzik upiorę – szarpać zaczyna.
– To ja już pójdę…  – Grzecznie zagaja kolega.
– Ja-, ja-, ja-, ja-, jajusz! – Eufrozyna jest rozanielona. Jaki miły chłopak. Prawie jak Tumbo!
–  Mamusiasięwyniesie!!! – Grzecznie kontynuuje Andżelika, macając pod łóżkiem w poszukiwaniu podkoszulka. Z tych nerwów, to jej się aż bejsbolówka przekrzywiła.
– Ładne oczy masz! Komu je dasz?!!! Jedasz, jedasz!!! – Drze się Ciotka już w drodze do kuchni.

*

Był taki czas w życiu Ciotki Eufroni, że więcej niż w kościółku przesiadywała w dziale dziecięcym osiedlowej biblioteki, która jeszcze nawet nie nazywała się pod „Św. Yohananem Logotetą”. Dziś chodniczek przed nią porastają krzaki ałyczy, kępy rdestu, końskiego szczawiu i nawłoci, ale wówczas tętniła ukrytym życiem i była cichą przystanią dla kilkorga dzieci z kluczem na szyi.
Ciotka nie przylazła tu całkiem przypadkiem. Zanim jeszcze dopadł ją ten koszmarny ból głowy, przeczytała na drzwiach bloku, że akurat dziś w bibliotece będzie spotkanie z Autorem Centkiewiczem. To ten od Tumba! – Ucieszyła się Eufrozyna. Działanie mięty powoli jednak ustawało i zgromiła się sama za tę nieprzystojną myśl. – Nie pójdę! – Zdecydowała. Dość nieszczęść na jeden dzień.
Ale wiadomo, jak to jest. Łeb naparza, zakupki się same nie zrobią, w dodatku zaczęła Eufrozynę męczyć Andżela. Co właściwie robił tam ten Tumbo-kolega? Usiłuje sobie Ciotka wytłumaczyć, że hymny ćwiczyli przed Poranną Yogą. Ale że bejsbolówka przekrzywiona? To do Andżeliki niepodobne… No, dobrze chociaż, że Nikolka na koloniach w poprawczaku. Dość ma to dziecko ciężkie życie i tak.
Tak to rozmyślając, a usiłując jednak nie rozmyślać, z głową obolałą i z lekka otumaniona, szła Eufrozyna, szła, dreptała, tu wdepła, tam wdepła, tam i siam jeszcze wdepnęła, odwiedziła Caritas, nie odpowiedziała na dzień dobry Słojowej, aż ocknęła się pod drzwiami biblioteki. Św. Yohanan Logoteta spojrzał na nią groźnie z szyldu. – A czego tu?! – zdawał się pytać.
– A wal się! – Odrzekła Ciotka i tak się przelękła własną bezbożnością, że aż uczyniła chyłkiem Znak Trykwetru. – Wbiegła do biblioteki, jakby ją kto gonił, i dysząc postawiła siaty za zeschniętą palmą.
Spotkanie już się zaczęło. – Młody jakiś ten Centkiewicz. – Pomyślała Ciotka i ze złością zlustrowała baby wmaślone wzrokiem w przystojnego Autora. – O! Słojowa już tu była. A taka świętoszka!
Pisarz, choć minął już trzydziestkę, łysiał tylko trochę na zakolach i czubku niewielkiej czaszki. Myślącym wzrokiem wodził czasem po sali i powłóczystymi spojrzeniami uwodził słuchaczki oraz pana Celestego w pierwszym rzędzie. Tylko Dziad Eligiusz chrapał na posłaniu ze starych  „Uwarzamrze” usypanym za półką „Literatura kulinarna i o dzierganiu”.
Autor nosił się z angielską elegancją – sztruksy miał wytarte na kolanach, na łokciach marynarki z elany naszyte lateksowe łaty. Zerówki na nosie – w disajnerskiej oprawie z drutu i kartonu – trochę ocierały mu się o zaczerwienioną krostę. Lakierki lśniły jak – z przeproszeniem Wenery zawsze – psu oczy na widok redaktora Siemki. A dzięki przykrótkim nogawkom człowiek zwracał raczej uwagę na zrobione na drutach skarpetki, a nie na przyszwę polepioną taśmą „Skecz”.
–  Bolek-Bolek-Bolek – ciągnął Centkiewicz swój wykład monotonnym głosem. – Bolek, Bolek! – ożywił się radośnie.
– Ale czy Bolek? – Przerwała wykład Słojowa i uśmiechnęła się przymilnie.
– Bolek! – Zagrzmiał Pisarz. – Bolek! Bolek! Bolek! Bolek!
– Bolek! – zaszumiały ze zrozumieniem Panie.
– No przecież, że Bolek! – Ofuknął je pan Celesty.
Panie znów zaszumiały, rozszumiały się wierzby płaczące, rozpłakała się Słojowa w głos (a przy tym, ocierając oczy chusteczką, zerkała zalotnie na Autora).
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Grzmiał w świętym uniesieniu Centkiewicz.
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Niosło się aż do pomieszczeń grzewczych, nieczynnych o tej porze stulecia. Euforia ogarnęła salę. Krzyki wzmogły się, aż książki zaczęły spadać z półek.
– Tumbo! – Rozległ się nagle nieludzki ryk zza regału. Gwar zamarł. Szron pokrył warstwy „Gazety Polskiej” przyklejone na oknach i chroniące PCV przed zabłoceniem. Zimy powiew wpadł z pomieszczeń grzewczych. Uśmiech na ustach zamarł Autorowi, Słojowej, wszystkim Paniom.
– Tumbo! Tumbo! – Zaryczał znowu Dyplomowany Dziad Miejski i Falangista Wyklęty Eligiusz Radziwiłł, gramoląc się zza regału. – To „Tumbo”! Spadł mi, kuhwa, na głowę! Sto lat tego w hęku nie miałem! Tumbo! Kuhwa! Tumbo! Tumbo! Tumbo!
Ale ciotka już nie słuchała. Gnała jak opętana w kierunku kościółka, a za nią galopował wyuzdany duch Wielkiego Czarnego Tumba i chłostał Grubym Czarnym Ogonem. A jak chlaśnie, Ciotka stęknie! A co smagnie, Ciotka jęknie! Zimne i gorące dreszcze, szalone podniecenie, strach i wizja śmiertelnego grzechu za nią! Więc do kościółka, do kościółka galopem! Dawno zostawiła za sobą klapki, a siaty w ogóle nie zdążyły biblioteki opuścić. Już widać minaret, już widać pylony kościelnego podworca!
Tylko czegoś taśma biało-czerwona w poprzek wejścia. I kartka wyrwana z Księgi dziękczynień i pochwał: „Na wniosek Kółka Pań w dniu dzisiejszym kościółek nieczynny z powodu ważnego, cennego wykładu profesora Bolka Cenckiewicza w bibliotece. Apollo z Wami i Wenera zawsze! X. Kanonier”.
– No, żeż kurwa. – Powiedziała spokojnie Ciotka.

*

Niezastąpiony Synuś jeszcze nie wrócił z aresztu, więc Eufrozyna sypnęła sobie pół kupka mięty z torebeczki. Odkupi mu, jak wypłacą pięćset plus na Nikolkę. Do marca powinni się uwinąć.
Mięta uspokaja. Ciotce udało się nawet pogodzić z Tumbem. W końcu, kiedy jeszcze byłą panienką, też jej się śnił codziennie. A co za to można, że się przyśni? Leży zwinięta na dywaniku modlitewnym w pozycji Dzikość-Serca i pochlipuje przez sen. Czasem do Antoniego westchnie, czasem do Tumba, czasem do obu na przemian. Zostawmy Ciotkę w spokoju teraz. Przyda jej się chwila intymności.
A co się stało w bibliotece, opowie jej pewnie Dziad Eligiusz. Jak se już zdejmie gipsy.



*

Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:

(1) Antoni ma długi

(2) Antoni ma krótki

(3) Bibuła


piątek, 29 lipca 2016

(3) Bibuła

Wielkie mamy poruszenie. Sam Najwyższy Ajatołach ma przyjechać z wizytą ze Świętego Grodziszcza Turynia. Czy z Turonia. Czy coś. No, w każdym razie bez Asysty Wojskowej się nie obejdzie. A parafianie naszego sandżaku hurmem rzucili się stroić kościółek, ulice, skupy surowców, ogródki działkowe, wytwórnię kapiszonów „Orsza”, punkty nabijania syfonów i repasacji pończoch. No wszystko, po prostu wszystko. I jeszcze okna.
Między minaretem a kałakolnią naszego kościółka panowie z Semper Milicji rozciągnęli (a co było pohukiwań, postękiwania!) przewód tu i ówdzie izolowany z żarówkami. Prądu, co prawda, nie ma dalej, ale kto wie? Kościół ma swoje sposoby, a Ajatołach to nie w kij dmuchał, może coś się da załatwić jak zwykle u wojska. A poza tym z girlandą jakby ładniej niż bez – niektóre żarówki jeszcze trochę kolorowe, a jak będzie prąd, to się sprawdzi, co przepalone, co nie. Znalazło się też parę zapasowych, jakby co, bo ludzie sami chętnie przynoszą, albo na naftę wymieniają, na karbid.
Bardzo też ładne tralki postawiliśmy tam, gdzie te krzaki rosły, a i korzyść jest, bo wróble i te drugie już – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie brudzą, i koty nie będą – z przeproszeniem Wenery zawsze – marcować cały rok.
Wiaty od trolejbusów tośmy bibułą kolorową obkleili. Miały być w barwach Turyńskich, ale wyszły w takich, jakie były w papierniczym, to znaczy różowe. Ale bardzo to ładne. Bardzo ładne. Odmienił się nasz sandżak jakoś tak na lepsze, na weselsze.
Też i Ciotka Eufronia postanowiła okna ustroić na Wielką Peregrynację.
Z „Małego Bravo Girl Niedzielnego” wycięła portret Ajatołacha, taki ładny, i nakleiła na tekturkę. Skrzynki po pelargoniach wystawiła i nawkładała do nich łąbędzików plastikowych różnych, sztucznych kwiatów, krzyżyków, baranka z cukru, no i pięknie się zrobiło. A jeszcze Synuś skądś przytargał neon z napisem „Vitamin C”, obstukało się młotkiem rurki i jest prawie jak „Wytamy!”. Tylko bibułki zabrakło, bo wszyscy na te wiaty dali i papiernik też.
Co robić? Nie ma wyjścia. Musiała się Ciotka na jakieś większe zakupy wybrać do Centrum. Trolejbusy nie chodzą, prawda, ale za składnicą tranzytową, jak się obejdzie to zarośnięte lotnisko i stawki z kiełbiami, jest taki skrócik koło silosów – myk, myk między wiatrakiem, co z niego w listopadzie turbina zleciała, a cementownią „Kirholm” i już będzie raptem z pięćset-osiemset metrów do końcowej stacji metra.
Jak trzeba iść, to trzeba, a opieprzać się też nie ma co.
– Obcym tylko nie otwieraj! – rzuciła Ciotka w drzwiach.
– Ychy. – Odstękła Adżelika, bo akurat miała ręce czym innym zajęte, znaczy, mejkapem.
Idzie Ciotka, rozgląda się ciekawie, bo w całej parafii, ba!, w całym chyba sandżaku okna pootwierane na oścież, nie zawadzi sprawdzić, co tam ludzie mają, jak się żyje i w ogóle. I rozmów podsłuchać przy okazji.
–  Na Miłość Boską! Musi akuratnie parapet zmywać, kiedy pierzyny wyłożyłam do wietrzenia? Nie widzi, że świni?! Wodą tą syfską wszystko zalała!
– Jakby sobie Sandałowa nie zatęchliła pierzyn, to by nic nie było. Nie moja wina! Częściej trzeba przewietrzać!
A przewietrzają właśnie wszyscy i stąd też widać, że dobrobyt wielki, bo to z lewej strony ulicy zapach duszenia kapusty, z prawej znowu – śledzie się smażą, znaczy będą parzybrody z kartoflami z wody, bigosy jarskie, biała kapusta parzona, albo z łazankami, ze świderkami, albo i z matiasem w oleju, occie, i śledzie po kaszubsku, po łowicku, po kurpiowsku, z rusztu, z patelni, z gryla i z Lidla. Uczty świąteczne się przygotowują w każdej kuchni. Znaczy się program socjalny „Pięćset plus” nabiera rozpędu. Tu się ciotka trochę zasępiła, bo jej się przypomniało, że jeszcze za ten tydzień musi zapłacić brzozowe i pogromne, bo licho będzie. No dobra, co tam. Trzeba się chwilą umieć cieszyć, „Karpie wyjem”, jak mawia Dziad Eligiusz.
Dzionek uroczy, słoneczny, chociaż, zaraz, nad trzepakiem jakaś chmura czarna się unosi. Żeby tylko pogody nie zepsuło na przyjazd Jego Miłości Własnej w Osobie. A tu z tej chmury – nagle – jak nie wyskoczy jakiś!
– Jezus, Maria! Islamista! – Ciotkę to aż podrzuciło ze strachu i dobrze, że jeszcze zakupków nie tachała, bo ani chybi upuściłaby reklamówki.
– Ale się pani Eufrozynka przelękła, chły, chły! – Zakaszlał imigrant. – Wcale mnie pani nie poznała!
– Nie poznała, nie poznała. – Odburknie Ciotka na to – Bo też i pan Celestyn nic do siebie nie podobny. Czarny jak jakiś diabeł-satanista. Myślałam już, że to multi-kulti.  
– Eee, gadanie. Trochę się człowiek umorusać przy trzepaniu musi, nie? – Odparł wesoło. – A dokąd to śliczne nóżki niosą?
– A tylko po bibułę idę do Centra, bo…
Reakcja sąsiada zaskoczyła Ciotkę po prostu niebywale. Odskoczył, pobladł, że aż spod grubej warstwy kurzu i pyłu było widno, zamachał uzbrojonymi w dwie trzepaczki ramionami.
– No to ja już do dywaników wracać muszę! Uszanowanie, szacuneczek pani Eufrozynie, zdrowia, zdróweczka, zdrowie najważniejsze, niech będzie pochwalona Wenera zawsze!
– Ano, będzie, będzie – odparła Ciotka całkiem ogłupiała, patrząc, jak roztrzęsiony pan Celesty za chodnikiem perskim z Kowar usiłuje jakiś numer wbić w komórkę. – Przecież tu nie ma zasięgu. – Wzruszyła ramionami.
Między cementownią a metrem przysiadła sobie Eufrozyna na starym kuble, bo przeszła już pora obiadu i w żołądku kruczyło. Ze słoiczka pojadła sobie pokrzywy z octem, z drugiego bułkę tartą zasmażaną na skórce od kaszanki. Pić się chciało od słońca, ale termofora postanowiła jeszcze nie ruszać, bo szmat drogi za nią, ale do końca też jeszcze ciupkę. To otarła palce w liść łopianu i dalejże w drogę. Tylko jej się coś zdawało, że ktoś śledzi ją ukryty w chwastowiwszu, a zza jałowców, zdziczałej ałyczy czy coś, antena w słońcu połyska. Aaa tam! Alleluja i do Centra.
W metrze tłok, bo się jakoś wszystkim na ostatnie zakupy zebrało nagle. Jeden drugiemu na nogę nastąpnie, miłego dnia pożyczy. Gorąco pod ziemią, duchota, że aż oddychać trudno w tym ścisku. Ludzie mokrzy w non-ironach, bistorach, wiskozach, a tacy dla siebie mili!
– Przepraszam panią najmocniej, ja tu nie stałem…
– Ależ wprost przeciwnie, przeciwnie wprost, proszę wejść przede mnie, bynajmniej panu mówię…
I na szczęście funkcjonariusze Milicji Fidelis formują jakoś tę zgraję w równe ogonki i w jakim takim porządku na tory puszczają. Prądu nie ma, więc jakoś się trza wziąć na sposób. Z każdej pięćdziesiątki wyłania się pięćdziesiętnika i stawia na czele kolejki, reszta za nim formuje „węża”. Pięćdziesiętnik odpowiada za tempo i bezpieczeństwo przewozu, pozostali zaś już tylko za tempo. Niby to żadna chwała biec na początku „pociągu”, ale każdy jakoś chce być wyróżniony, więc spory, kogo wybrać, kto ma większe zasługi, a kto zdrajca Oyczyzny i w ogóle Złodziey. Ot, demokracja bezpośrednia… Ale jakoś się udaje funkcjonariuszom kolejne węże na torowisku formować i odprawiać w jakim takim rytmie. Na torze B zaś regularnie dobiegają pociągi z Centrum, obładowane siatami, kartonami, pełne bułgarki cebuli dźwigają, sześciopaki z wodą święconą, zgrzewki czegoś tam, co się zawsze do czegoś tam przydać może. Ochotnicy pomagają wciągać co cięższe pakunki na peron, czasem który – wstyd przyznać – dyla daje i w tunele niesie się rozpaczliwe: „Złodzieee-je! Złodzieee-je!”. Wtedy tłum solidarnie podchwytuje: „Zło-dzie-je! Zło-dzie-je!” i kolejne składy w tym rytmie żwawym odprawiają się szybciej.
W Centrum ktoś się nawet Ciotce pomógł wygramolić na powierzchnię po nieruchomych schodach ruchomych. Przysiadła trochę, pokrzywy dojadła i łyknęła wreszcie z termoforka, bo jazda metrem trochę ją utrudziła. Jakoż przy tym zdało jej się, że ktoś ją obserwuje z agrestów i porzeczek, którymi obficie obsadzono Paradny Plac. Przy takim upale, słońcu, to człowiek nie wie, czy to zajączki, refleksy, czy front burzowy z dala błyska, czy fleszami rażą. Aaa tam! Do Centra, do Centra, krakowiaku żwawy!
Ale jednak trwałą trochę Ciotka Eufronia poprawiła. Na wszelki. A nuż to jacyś paparazi? Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby ją Słojowa w „Reality” zobaczyła rozczochraną, albo Andżelcia, albo Nikolcia.
Teraz iść dokąd? Trudna sprawa. Spytać kogo by wypadało. Jak to mówią, koniec języka za przewodnika. Ale co się Ciotka przechodnia jakiego spyta o tę bibułę, blednie taki, nogi zaraz bierze za pas i gna gdzieś jak opętany, w biegu tylko w komórkę próbuje coś wstukać. Jeden, drugi, trzeci. No coś zaraz Ciotkę trafi normalnie. A jeszcze coś szura w krzakach, coś się jakby za kubłami, budami targowymi przemyka, fleszem błyska czy może to guziki od munduru? Gorąco, ludzi pełno, a jakoby nikogo nie było, prawy klapek Eufrozynie palca odparzył. No licho jest, licho.
Tak to drepcąc, podbiegając doszła Ciotka aż do skrzyżowania Wisły z Odrą. Tu przynajmniej widać, że też się na przyjazd Jego Miłości Własnej w Osobie szykują, bo ołtarze uliczne już umajone, kapliczki pachną świeżą olejną, a chramy i kąciny – gorącym lepikiem i papą rozgrzaną. Jak w niebie, tak pięknie – co tu plastikowych kwiatów, co sztucznych owoców, budek z preclami, strzelnic, cinkciarzy z cukrową watą. A ruch jaki! Stanęła sobie Ciotka, rozdziawiła się ciupkę, bo nawet o paparazich zapomniała. Przy Narodowym Drzewie Narodowym ta nasza maleńka, co i rusz na nowo zasadzana, albo patykiem, żerdeczką, listewką podpierana, podwiązywana Brzózka, to jak – z przeproszeniem Wenery zawsze – pokrzywa jakaś. A ta tu – o! Wysoooka, strzeliiiista. A na samiuteńkiej górze i konarach wyższych czerwone światła się palą, żeby jakiś samolot – z przeproszeniem Wenery zawsze – nie ten teges. Zresztą i tak od lat nic nie lata, no może tylko rządowe montgolfiery, ale dawno nikt nie widział. A tej Brzozy pilnuje warta Honorowa Semper Milicji i Młodzieży Wszechpłockiej. A skrzydła jakie mają, pięknie ze styropianu krajzegą wyrobione, szyszaki świeżeńką srebrzanką pociągnięte! Takie sobie nagolenniki z rynien porobili i nałokietniki, pancerze bardzo udałe, chyba z karoserii jakichś czy co. Szable w słońcu lśnią, halabardy, maczety, bejzbole.
A przy Archiołtarzu Całopalnym Narodowym już powoli gromadzą się Archimandryci, Archijereje i Architekci. Protopopy i Prototypy. Pastorały, Pektorały, Chorały. Minerały, Sandały, Kaszkawały. Kureci i Kuretki ćwiczą tańce, a Literaci z Literatkami – chóralnie i oralnie. Dzieweczki w białych sukieneczkach rozsypują kwiatki, więc zrozpaczone opiekunki usiłują te kwiatki zbierać z powrotem do koszyków, dzieciom tłumaczyć, że jeszcze nie, że za wcześnie. To wtedy chłopcy w komeżkach psikać się zaczynąją wodą święconą, a tak dla jaj, bo gorąco, i tu już gorzej, bo trzeba ją uzupełniać z kranu w podwórku pobliskiej kamienicy. Milicja Fidelis doprowadza krnąbrnych Weteranów pod sam ołtarz – gdzieś za ucho ciągną jakiegoś szarpiącego się Powstańca Narodowego, za łokcie niosą wierzgającą Łączniczkę, dla zabawy tych na wózkach spuszczają po desce z ciężarówki, zakłady robią, który dalej dojedzie. Prawie już skończyli, jeszcze tylko Berety Powstańcze uklepią, w plecy walną, żeby się prosto trzymali, nakrzyczą na Sanitariuszkę, spłakaną, że jej ktoś torebkę ukradł. O torebce! W takiej chwili! Dziwi się Ciotka tym Weteranom – w końcu są Honorowymi Gośćmi Uroczystej Yogi Świętej z udziałem Jego Miłości. Taki zaszczyt ich spotyka, a oni jakby niezadowoleni. Podziecinnieli z wiekiem widać. Ech!
Ale skoro już milicjanci uporali się z rozbrykaną gromadką, to weźmie Ciotka i ich o tę bibułę spyta. To pyta.
– Gleba, kurwa! Nogi! Ręce! Gleba! – ryczą chórem fidelicjanci.
I Ciotka znów zgłupiała. Ale nie na długo. Nie na długo zgłupiała, bo ją na glebę praśli, twarz do asfaltu przyciśli, ręce wykręcili, reklamówką skrępowali. Jeden teraz czerwoną chorągiewką macha, krótką wiadomość tekstową śle do obserwatora na dachu, ten już dymnym sygnałem przekaże SMS-a do Centrali. Drugi tymczasem klapki Eufrozynie ściąga, lustruje. Wstyd Ciotce, bo w rajstopie dziura, nie zrepasowała. Ale też się już cokolwiek Ciotka Eufronia podkurwia, jak jej pierwszy szok minął. Dajmy jej jeszcze ze dwa akapity na dojście do siebie.
(Akapit 1) Z tłumu wychodzi dwóch szaraków w sraczkowatych anzugach. Jeden wymachuje sobie anteną samochodową, drugi błyska lusterkiem. Pokazują Dokumenty. Oprycznina Narodowo-Religijna – mówią. – Baba nasza, z dawna my śledzimy. „Baba?!” – myśli sobie Ciotka – „O Przewodniczącej Ligi Polskich Babek-Polek w naszym sandżaku – Baba?!”. Ale Ciotce damy jeszcze jeden, ostatni akapicik. Niech wytchnie, niech sił nabierze. Niech się na dobre wkurwi, ciekawie się robi.
(Akapit 2) Korzystając z nieuwagi fidelicjantów, Najstarszy Powstaniec daje nogę. Gdyby nie antypaństwowe zachowanie Starca, miło by było patrzeć, jakie susy daje, odstawia pogoń na sto metrów, a jeszcze im z rogu Kaczyńskiego i Kaczyńskiego fucka zdążył pokazać. Łączniczka także nie będzie gorsza – końcem kuli rąbnęła w lakiera jakiegoś Imama, aż podskakiwać zaczął, to ona tą kulą wtedy na odlew w wartę Honorową, aż garnek ze łba zleciał takiemu ze Wszechpłockiej. I wtedy Ciotka rozpoznała w nim Wasyla, Dwojga Imion, Złodzeyskie Nasienie, Kobrettiego. To ją tu, kobietę dojrzałą, zasłużoną, po ziemi łachmanią, tłuką, a taki tam w Honorowej Asyście sobie bryluje?!!! No, na Apolla Belwederskiego z Liściem Figowym na Ptaku! To się po Ciotce nie pokaże, żeby w takiej sytuacji odpuściła!
Dziewczynki sypią kwiatki, opiekunki gapią się zbaraniałe, chłopcy psikają się wodą. Łączniczka przebiła się do rogu Dudusia i Poldka, jeszcze zdążyła język pokazać prześladowcom. No, traf chciał, że akurat wtedy Sanitariuszce ktoś zwrócił upuszczoną torebkę, a w torebce miała Stena…
Radiomobile przy dźwiękach fanfaronów wtacza się w Aleję Wyklętą, ale dzieci z kwiatkami i butelkami już się rozbiegły przerażone seriami ze Stena, rozbiegli się za nimi funkcjonariusze. Matki-Polki, Matki-Lewaczki, Matki-Ubeczki, Matki-Złodziejki, wszystkie próbują swoje pociechy ratować, albo i siebie, obojętnie. Ciotka w ataku, Wasylek już ją zobaczył i daje hasło do ucieczki Honorowej Asysty Wojskowej. Ale się lebiegom te skrzydła husarskie o gałęzie Św. Brzozy zaczepiają, zasłony od hełmów na oczy pospadały, zderzają się jeden z drugim. Bejzbolami grzmocą na oślep, więc się i Archimandrycie i Kuretce dostało. Tłum wywrócił budę z chińszczyzną i Pektorały ślizgają się w lakierach na wrzącym smalcu ze stu patelni, co i rusz który pada i śmiesznie wyje. Dwójka dzieci w strojach komunijnych dorwała się do mikrofonu. Ona: – „Kto ty jesteś?”, On: – „Luke, I’m You Father!”, Ona: – „E.T. go home!”. Z kołchoźników Siostra Makarena nawołuje do spokoju i stara się zaintonować „Barkę”.
W takiej sytuacji prowadzący Radiomobile Dowódca Gwardii Kujawskiej decyduje się na jedyny możliwy ratunek, taranując barierki skręca z Alei.
O 17.32 czarny Maybach wiozący Jego Miłość Własną w Osobie, Najwyższego Ajatołacha Najjaśniejszej Republiki, X. Tadeusza Podgrzybka (71 l.) runął w topiel skrzyżowania Wisły i Odry. Cześć Jego Pamięci (Maybacha na gwarancji). Bo-cha-terom! Cześć-I-Hałwa!.
*
Ale w tym momencie Ciotka Eufronia dyszała już ciężko, wsparta o mur pobliskiego zaułka.
– No żeż kurwa. – Spokojnie podsumowała sytuację. Spojrzała na zaciśnięte dłonie i z obrzydzeniem odrzuciła od siebie ryże kłaki Wasylka. Uspokoiła oddech, sprawdziła, czy ma zapasową reklamówkę w kieszeni i już miała iść, kiedy tuż obok niej padło niespodziewanie pytanie.
– Czendż manej? Zielone, ojro, bileciki, bibuła?
Ciotka wzdrygnęła się, ale nic już nie była w stanie dać znać po sobie. Cinkciarz – szarozielona chudzina – kulił się w kucki we wnęce muru tuż obok niej. Szczerze mówiąc nie zauważyła nawet, kiedy klapkiem przydepnęła mu mokasyna. Zastrzygła jednak czujnie uszami:
            – Bibuła? A co ma?
            – Wszystko ma. Freuda, Derridę, Woltera, Barthes’a, Bartoszewskiego, Darwina, Hobbesa, Kołakowskiego i Giedroycia. I do papierosów bibułki – prima sort, niemieckie.
Eufrozyna czuła jakąś większą ściemę w powietrzu – źle gościowi z oczu patrzy, a poza tym nie do końca wyczaiła, o czym gada. Ale dzień był naprawdę wyczerpujący, z wizyty Jego Miłości Własnej nici… A pies to srał.
            – Daj pan te niemieckie – rzuciła Ciotka.


28 lipca 2016 r.

*

Imam Micewicz poleca także inne przygody Ciotki Eufrozyny: