czwartek, 4 sierpnia 2016

(4) Dziad Eligiusz wstępuje do Powstańców Narodowych


Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło, gdy Eligiusz Radziwiłł znalazł jakąś słabo zabezpieczoną klatkę schodową i rozścielił sobie wycieraczki na najwyższej kondygnacji bloku imienia „Dudziaczka” Dursleya. Gumowe położył pod spód, a słomiane – na wierzch. Na całość rzucił derkę, która jakoby służyła niegdyś do okrywania Kasztanki Marszałka. Tak w każdym razie twierdził pewien Wyklęty, co mu ją odsprzedał, ukradłszy pierwej z Muzeum Doktryn Wojennych pod wezwaniem św. św. Antoniego i Kupały.
Westchnąwszy z ulgą Eligiusz walnął się na barłóg, przykrył watówką i usiłował zasnąć, ale różowo-żółta lampa sodowa na sąsiednim bloku strasznie waliła mu po oczach.
– Psia mać! – Pomyślał Eligiusz. – Wszystkie na dzielnicy stłuczone, a ta jedna choleha akuhat musi hazić. W dodatku phąd włączyli. Kiedy wczohaj wybhali się z „Kobhą” kiełbie głuszyć wysokim napięciem, to jak haz nic nie było. Szlag!
Wypełzł ze swego gniazdka i resztkami starego scotcha poprzyklejał na szybie strzępy „Uwarzamrze” wyciągnięte z Prawego trzewika. Teraz lepiej. Zwinął się w kłębek, ale znów zaczął go w bok uwierać mapnik. Odpiąłby, ale Wetehan, Nadchohąży, Pensjonowany Falangista i Pathyjota z mapnikiem się nie hozstaje. Trzyma w nim mapy, pamiątkowe hozkazy dzienne z ZUS-u, a jak kiedy znajdzie, to i sahdynkę czy kawałek pizzy. Ale mapy najważniejsze – poślinionym ołówkiem naniósł na nie kwatehy (najlepsze te przy węzłach ciepłowniczych), miejsca dyslokacji (wytrzeźwiałka, schhonisko), punkty zaopatrzenia (na tyłach stołówki phacowniczej „Kłuszyn”; przy stawie z kiełbiami; pod pahtehową kawalehką Słojowej, co jak gotuje, okien nie zamyka). Więc trzeba na dhugim boku, ale na dhugim boku maniehka ujęta w specjalny pokhowiec z czapki z pomponem. Maniehka – święta rzecz, bo zawieha PZU(P), Podstawowy Zapas Uzupełniania (Płynów). Odpiąć nie można.
Zatem na plecach jednak. 
W sodowym blasku lampy, który przeciska się pomiędzy krawędziami framugi a płachtami „Uwarzamrze” Dziad widzi zacieki i pęknięcia na suficie, jak obrysy dalekich lądów, które odwiedzać dane mu było tylko we śnie. Słoneczna Tahiti, gdzie kobiety o ciężkich piersiach tańczą ubrane jedynie w naszyjniki z orchidei. Wyspy Kitaju i Sipangu, gdzie nieśmiałe piękności parzą herbatę w barwnej porcelanie, wzmacniając ją solenną porcją „Żytniej” i zamiatając deski podłogi długimi, czarno-granatowymi włosami. Ziemia Ognista, gdzie nagie indiańskie olbrzymki smali diabelski płomień, który ostudzić mogą jedynie pocałunki Dziada, stającego na palcach, na naprężonych łydkach, by dosięgnąć wargami... Eldorado, gdzie kasy jak lodu, babki lecą wyłącznie na urodę i nie ma potrzeby troszczyć się o półliter, bo rzeki płyną mlekiem, miodem, grochówką, korytem, do morza, po polskiej krainie, ej! no reset żeż: żurem, harą i bełtem, a kaczor jest słowem nienotowanym w słownikach… Reset. Błądzi coś ten sen, na manowce wodzi… Xanadu, gdzie Kubłaj-chan, nie, no na cholerę ten tu!, gdzie złotolice, skośnookie Amazonki dosiadają mężczyzn na oklep, chłoszcząc ich jak nahajką czarnymi warkoczami. Indie, gdzie studentki Kamasutry…, nie brak też lubieżnych pszeniczno-białych studentek kulturoznawstwa ze Skandynawii, no więc… rwie się wątek…
Wątek rwie się, bo coś łomocze. Rozwiera Dziad lewe oko z potwornym zgrzytem. Potem i Prawe. Powoli wraca do rzeczywistości. Coś łomocze. Drze ryja jakiś dżentelmen (która to godzina?).
 – Otwórz pan, mówię, po dobłoci, bo będziemy drzwi wywarzać!
Eligiusz wychylił się cokolwiek, zerknął przez pręty poręczy. Pododdział fidelicjantów-tarczowników szturmuje dźwieże pół piętra niżej.
         – Panie, no bądź Pan człowiek, otwiełajże te cholełne drzwi.
– Bo siły użyjemy!
Stało się. Tęgi funkcjonariusz wyskoczył zza pleców Towarzyszy, zamachnął się bejzbolem i rąbnął we framugę.
Pękła pała, odbiła, trafiła milicjanta w łeb. Zadudniło aż na obrzeżach Spółdzielni Mieszkaniowej pod wezwaniem Rządu Żoliborskiego.
– Łanny milicjant! Powtarzam: Łanny milicjant! Podaj dalej! – Od ust do ust biegnie komunikat w dół schodów, aż na dole rozlegnie się gromki okrzyk: „Czekolada E. Wedel. Czekolada E. Wedel. Przyślijcie posiłki, mogą być ze stołówki!”.
Rozeźleni fidelicjanci hurmem napierają na drzwi. Któryś naciska klamkę. Wpadają do środka. Walą się pokotem.
– Łanny milicjant! Powtarzam: łanny milicjant! Podaj dalej!
– A fuj!!!
– Który to?!!
– Ja nie!
– Nie ja!
– Kto pierwszy czuje, ten produkuje!
– W ryj?!
– Spokój tam!
– Szefie! Figurant nie oddycha!
– Ołchidea twoja mać! Co ty mi tu za ołchidelone bzduły ołchidoisz?! Jak, ołchidea, nie oddycha, zołchideisyn jeden?
– No nie i finito.
– Ołchidea. Stołczyk. Calathea. Bugenwilla. Wyka. Łubin. Cały, kułwa, bukiet chabłów. To co łobimy?
– Szefie…
–  No?
– Podstawka?
Jak by to w skrócie ująć? Nie miał dziś szczęścia Dziad Eligiusz. Najpierw pielgrzymka od klatki do klatki. Wszędzie barykady, zasieki, umocnienia, granaty na drucie kolczastym porozwieszane. Jak wreszcie znalazł ten blok – imienia „Dudziaczka” Dursleya, pewnie przez zniedołężniałych starców zamieszkany – to musiał kwadrans scyzorykiem manipulować przy skrętkach drucianych i jakichś działkowych kłódkach. Potem ten reflektor wespół z mapnikiem i manierką, potem piękna ułuda przerwana dzikim rykiem… A teraz on – Wetehan, Pensjonowany Nadchohąży Falangi i Pathyjota z Censusem – został zaangażowany za zwykłego figuhanta.
– Ha! Tuś się ukłył złotko!
– Cwaniula w gajdy-dudy dmuchana!
– We, mu przykop na dzień dobry!
– Na dobranoc chyba? Chły, chły, chły!
– Panie oficerze, to jakaś pomyłka, ja jestem…
– Ręce, kurwa, głowa, nogi, ręce, gleba, kurwa, nogi!!!!
– Dam ci ja załaz pomyłkę, powstańcu jeden!
– Jak?! Gdzie?! Panie! Jaki ja…
– Stulić mołdę! Wzwód?! Notujesz zeznania!
– Ta-jes!
– Nazwisko?
– Hadziwiłł Eligiusz, Wetehan…
– Wzwód, piszesz? Tyczkiewicz Kazimierz, pseudonim „Walełjana”, podpołucznik zgłupowania „Czełemcha”, lat dziewięćdziesiąt siedem. Zeznaję, że nie stawiłem się w Ministełstwie w spławie odebłania zestawu Ołdełów Nałodowych z Głatisem, ponieważ zaangażowany byłem w tym czasie czynnie w ołganizację małatonu „Oddech dla lesbijek” ołaz dłukowanie błoszuł o tłeści jawnie nałuszającej przepisy ustawy z dnia itd. „O niedłukowaniu błoszuł”. Zapisałeś?
– Ta-jes!
– Łenty powstańczej nie pobiełam, ponieważ płowokacyjnie i fałszywie utrzymuję, że – i bluźniełczo, dopisz, bluźniełczo – że koszta dojazdu tłolejbusem do Ministełstwa przekłaczają wysokość świadczenia, a poza tym tłolejbusy nie chodzą… No to cię mamy, płowokatorze jeden!
– Panie Pułkowniku!
– Stul łyja! Kapłalu…
– Panie Kapralu…
– Stulić ten łyj! To ty sobie myślisz, Tyczkiewicz…
– Hadziwiłł!
– Łyło zawrzeć!!! To ty sobie kombinujesz, że jak nie z oficełem masz do czynienia, to może coś ugłać umiesz?! Do woła zołchideisyna i żeby mi, ołchidea wasza matka chrzestna, ani młu-młu, bo spuszczę wam, bugenwilla, na bławatki!
* * *
– A z którego pan zgrupowania? Bo twarz jakby trochę znajoma…
– Panie, ja tu całkiem przez pomyłkę… – zamrugał Dziad sinym okiem.
– To jak my wszyscy. Bo ja z „Jarzębiny”. Kapral podchorąży „Adam Bahdaj”, w cywilu Edmund Niziurski, zecer. W propagandzie robiłem.
Eligiusz westchnął. Co tu począć z tą bandą wariatów?
– Tyczkiewicz, „Walehiana”. Z „Czehemchy”.
– Kaziczku, to ty naprawdę?!! W życiu bym… Nie poznajesz mnie? Chłopaki!
– Czego, do cholery?!
– Szowinista!
– Przepraszam, „Justyno Orzelska”. Dziewczyny i chłopaki!
– Czego, do cholery?!
– Czego, do cholery?!
– Porucznik Kaziczek z nami! „Rozszumiały się wierzby płaczą-ące, rozpłakała się dziewczyna w głos!”.
– Szowinista!
– Przepraszam, „Justyno Orzelska”. „Rozpłakały się osoby płci męskiej, żeńskiej, homo-, bi- i transseksualne w głos!”.
– Zamknąłbyś się?
– Słyszałeś o  izosylabizmie, analfabeto?!
– I nie bądź taki układny!
– Przepraszam, „Słowacki”. Przepraszam „Justyno Orzelska”.
– Jezu!!!
– Ten pan kłami. Nie ufa nam. Ja jego znam. On ze mną pod Kalinowskim badziałsię, w oddziali „Mohorta”.
– Który to powiedział, bo ciemno?
–  Ja.
– Panie, to nieporozumienie jakieś, ja…
– Bzdury, Waszmość, wygadujesz! On przewodził buntowi w Irkucku w 1887, dobrze jego zapamiętałem.
– Ależ nigdy w życiu – przecież to nasz kolporter, w 1905 uratował się przy wpadce „Robotnika”, przez okno skakał, sześciu „fijołów” zastrzelił…
– Socjał!
– A ty co, oczajduszo narodowa?! 
– To nie ten, tamten się wysadził z Sowińskim.
– Sowiński nie żyje?!
– Panowie, ja…
– Szowinista!
– Przepraszam, „Justyno Orzelska”. Panie, Panowie, Osoby Homo-, Bi- i Thansseksualne, to jest…
– A wiecie, co? Mnie wydaji się, że my jego w ogóli nie znamy…
– Prowokator?!
– Prowokator!
– Kapuś! Ani chybi, kapuś! Ha! Mów Pan, co tam na szerokim świecie? Nalejcie Panu czaju!
– Prądu nie ma.
– A niech to kule biją! Zapomniałem… To zaśpiewajcie mu coś chociaż i niech gada.  
* * *
Oj, długo w noc ciągnęła się opowieść Dziada. Powstańcy słuchali w zamyśleniu, starając się zrozumieć zmiany, które zaszły w Najjaśniejszej Republice podczas ich odsiadki. „Tholejbus”, „Henta powstańcza”, „Ohdehy z ghatisem” powtarzali za nim cicho, nabożnie, smakując nowe słowa…
– A powiedzże, Kapuletti, co to za Falangiści Wyklęci, to jacyś nasi czy ruscy? Czemu żaden z nami nie siedzi?
Dziad aż napiął się cały w środku, poczuł nadchodzący atak czkawki, szybko zmienił temat.
– A za co to mianowicie, Panie, Panowie, Osoby siedzicie?
Odpowiedziała mu cisza, którą po dłuższej chwili przerwał jakiś głos z ciemności.
– Papuga mnie wrobił.
Zaszemrali.
– Jego nie słuchaj! To szumowina jest, urka. On w Narodowych Siermięgach Zbrojnych służył. Kolaborant i obwieś.
– Myśmy nie chcieli z Ajatołachem uczestniczyć w obchodach powstania styczniowego..
– listopadowego!
– sierpniowego!
– wielkopolskiego…
– śląskich…
– sejneńskiego…
– rocznicy strajków…
– imienin Antoniego, Lecha, Zbigniewa… żadnych w ogóle z nimi imienin!
– Wy! Wy zdraycy polski, pachołki żydoskie!
– Do mnie pijesz, kapucynie?!
– „Bundziak” odpuść z serca. On niespełna rozumu.
– Niespełna!
– Niespełna, biedaczek!
– Dać mu herbaty, tylko niech cicho siedzi.
– Prądu nie ma. 
– A niech to kule biją! Zapomniałem… To zaśpiewajcie mu coś chociaż…
– Nieeeeeeeeeeee! Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeee! Nieeeeeeeeeeeeee!
* * *
Oj, długo w noc ciągnęły się wariackie ryki „Piotra Skargi” z NSZ. A kiedy już udało się go poddusić siennikiem i zmarnowany padł, siąpiąc nosem gdzieś w mroku i krztusząc się gilami, wyczerpany Eligiusz wpadł na pomysł bez mała genialny.
– Panie, Panowie, Osoby – opowiem wam, jak smakuje hehbata.
Zamilkły szmery, ucichły rozmowy. W ciszy utworzyli wokół Dziada ciasny krąg i jak zahipnotyzowani słuchali. A na smaku herbaty to się Hadziwiłł akuhat znał niezgorzej, bo Słojowej szklankę z pahapetu zwędzić jest łatwiej niż holadę czy kluski. Więc gadał, gadał, gadał. A kiedy mu się wena wyczerpała, sny zaczął opowiadać – o Tahiti, Wyspach Kitaju i Sipangu, o Amazonkach z Patagonii i Indiankach z Xanadu… I wiele jeszcze, wiele innych.
Powstańcy słuchali zaczarowani, rozmarzeni, nad ranem pojedynczo, potem mniejszymi grupkami zaczęli wzlatywać na skrzydłach marzenia. W miarę, jak się unosili, cela pustoszała. Ostatnia wyruszyła „Justyna Orzelska”. Na pożegnanie podeszła lekko i pocałowała Dziada w czoło. Wstyd się przyznać, ale się popłakał.
– A ty se tu zostań, lebiego. – Powiedział Dziad Eligiusz do enes-zeta, kiedy byli już sami. – U siebie jesteś.
W tym samym momencie drzwi otwarły się z łomotem i celę zalało światło.
– Tyczkiewicz! Na przesłuchanie!
* * *
Dziad Eligiusz nie jest twardzielem, nie musieli go nawet torturować, podpisał wszystko. W sumie, jak się przekonał potem, wyszedł na tym niezgorzej. W zamian za kartę Obowiązkowego Gościa Honorowego na Obchodach itd. z Udziałem Ajatołacha i/lub Prezesa, na nazwisko Tyczkiewicz Kazimierz, „Waleriana”, b. podporucznik, niekarany, mógł się zgłaszać raz w miesiącu do Kwestury w Ministerstwie po rentę. Co prawda była niższa niż bilet na trolejbus, ale przecież trolejbusy i tak nie jeżdżą. A zawsze to jakiś honor. Lepsze to na pewno niż kwity z ZOMO, które i tak mu ktoś zwędził. Może dostanie zniżkę w stołówce „Kłuszyn”? Albo chociaż miejsce w pierwszej trzydziestce w kolejce? A o nieobecność powstańców w celi jakoś nikt nie pytał.
Słońce stało już dość wysoko, kiedy Dyplomowany Dziad Miejski Eligiusz Radziwiłł, Falangista Wyklęty, Guślarz-Wajdelota, a na mocy nowych papierów także Powstaniec Uniwersalny Narodowo-Rezerwowy, skierował się w kierunku Osiedla pod Wezwaniem bł. Galadrieli Pawłowicz. Musiał odzyskać manierkę, mapnik, no i – czapkę z pomponem. Bo noce idą chłodniejsze.

*

Ojciec Winciuszka Micewicz-Micewskij poleca inne przypadki Dziada Eligiusza: 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz