Ciotka Eufronia zerwała się lepka od
potu. Zrzuciła barchanową kołdrę na PCV i nie otwierając oczu próbowała wymacać
pilota. Udało się – kojąca melodia głosu Proboszcza Purchaweczki wypełniła
pomieszczenie.
Musiała się Ciotka strasznie rzucać we śnie, bo zrobiła
sobie oczko w rajstopie, a jeden sandał przeleciał przez pokój i wywrócił
wazonik z zaschniętą różą. Powoli usiłowała rozkleić powieki, a pod nimi wirowały
jeszcze ostatnie obrazy koszmaru. Ogromny, Czarny Wielkolud – Tumbo z Przylądka
Dobrej Nadziei – gonił ją po pokładzie parowca wycieczkowego „Warszawska Wenera”
i bódł w pupę rogiem, chłostał grubym, czarnym ogonem. A co chlaśnie, Ciotka zadrży!
A co śmignie, Ciotka w jęk! I nawet jej się podobało, ale cały czas ta dręcząca
myśl, czy się Srogi Apollo nie rozsierdzi, czy Wenera zawsze nie ukarze, czy do
twarzy jej w tym samodziałowym bikini, czy Słojowa nie rozgada z zazdrości…
– Sen-mara, Bóg-wiara! – Westchnęła Ciotka.
– A właściwie wcale to nie takie straszne było. Wspomniała z rozrzewnieniem
swojego Antka, co go sąsiadki i szwagierka nazywały „Palownikiem”. Podgłośniła TV
Tkwię, rozłożyła dywanik modlitewny i dla umocnienia ducha chciała przyjąć asanę
Prawa-i-Sprawiedliwa. Cóż, kiedy jakoś sama z siebie wyszła
Rozważna-i-Romantyczna… Spróbowała ponownie, a tu – z przeproszeniem Wenery
zawsze – Dupa-i-Uprzedzenie.
Zirytowana Ciotka sprawdziła kompasem, czy dywanik ułożony w
stronę Częstogrzebia. Ułożony. To przekręciła w stronę Turonia – też święte
miasto, najświętsze. Spróbowała znowu – znów nici. Zerwała kartkę z kalendarza i
sprawdziła, czy dzień nie feralny, szabas jakiś czy inny ramadan. No, nie –
normalnie, patroni: św. św. Żalek i Muchomorek, patronki: bł. Galadriela
Pawłowicz i sługa Apollinowa Beata Mazurek-Kajmak. Cieki wodne zmieniły bieg po
przedwczorajszej powodzi? Różdżka nie drgnie, wahadełko milczy jak zaklęte. A
Ciotka, jak się nie mogła pomodlić, tak dalej się nie może. Tumbo i Tumbo.
Podgłośniła Ciotka jeszcze telewizor – szczęśliwie akurat
Apel Żoliborski czytali. Przeniosła kryształ z komódki, strzepnęła kurz z dzierganej
serwetki i walnęła pięścią heterodynę, żeby Radio Wenera zaskoczyło.
Zaskoczyło. Jak zwykle. Z Prawego Kąta ryczy TV Tkwię, z – za przeproszeniem
Wenery zawsze – lewego: Radio Wenera. Dywanik odwróciła w stronę Świętej Góry
Wywalu. Klęka, gnie się, zaplata. Nic! Jak sparaliżowana: ani pozycja Żołnierz-Wyklęty,
ani Narodowe-Siły-Unasienniania-Bydła, ani Apollo-Królem-Kraju-Polan. Nie
odmówi Ciotka porannych modłów – a to ciężki grzech! Miała się zerwać jak oparzona
i – znowu – jakby sama z siebie ułożyła się w asanę
Dziewczynki-które-nie-szanują-swego-ciała. Zgroza!!! Pachnie herezją. Dobrze,
że okna zaklejone „Gazetą Polską”, bo Słojowa już by doniosła.
Poczłapała do kuchni zaparzyć ziółka, ale przypomniało jej
się, że powódź wypłukała z elewacji ostatni krzaczek mięty. Zrezygnowana zamknęła
lufcik, a wówczas wzrok jej padł na plastikową torebeczkę z zatrzaskiem,
porzuconą pod stołem. Synuś zioła przygotował przed wyjściem! Jaki on jednak
kochany jest, choć niesforny taki… Szybko zaparzyła Eufrozyna kubek naparu.
Potem jeszcze dwa. Trza korzystać, póki woda jest. I od razu nowy duch w Ciotkę
Eufronię wstąpił. Weźnie se siaty, podleci na ryneczek, zrobi zakupki, a może i
przedkupki… Co ja? Pomyślała Ciotka i spojrzała na kupeczek… Przestało jej
smakować, ale za to tak strasznie się śmiać zachciało! Ni stąd, ni z owąd kręci
Eufrozyna bekę – idzie i pokazuje, jak kręci. Nikt nie patrzy? Smutno. Zapuka
się do Andżeliki!
– Co mamusia?! Drzwi!!! – Wita się
grzecznie Andżela, zasłaniając piersi derką, a kolega bąka coś nieskładnie na
dzień dobry i pochwalony.
– A! Drzwi! – Cieszy się Ciotka i
pokazuje na drzwi. A potem pokazuje, jak kręci bekę, i kręci bekę. – Pochwa-,
pochwa-, pochwalooooony! – I znowu w brecht i rechot. I jeszcze w brechot. – Daj ci Andżelka pledzik upiorę – szarpać zaczyna.
– To ja już pójdę… – Grzecznie zagaja kolega.
– Ja-, ja-, ja-, ja-, jajusz! –
Eufrozyna jest rozanielona. Jaki miły chłopak. Prawie jak Tumbo!
– Mamusiasięwyniesie!!! – Grzecznie kontynuuje
Andżelika, macając pod łóżkiem w poszukiwaniu podkoszulka. Z tych nerwów, to
jej się aż bejsbolówka przekrzywiła.
– Ładne oczy masz! Komu je dasz?!!! Jedasz,
jedasz!!! – Drze się Ciotka już w drodze do kuchni.
*
Był taki czas w życiu Ciotki
Eufroni, że więcej niż w kościółku przesiadywała w dziale dziecięcym osiedlowej
biblioteki, która jeszcze nawet nie nazywała się pod „Św. Yohananem Logotetą”.
Dziś chodniczek przed nią porastają krzaki ałyczy, kępy rdestu, końskiego
szczawiu i nawłoci, ale wówczas tętniła ukrytym życiem i była cichą przystanią
dla kilkorga dzieci z kluczem na szyi.
Ciotka nie przylazła tu całkiem przypadkiem. Zanim jeszcze
dopadł ją ten koszmarny ból głowy, przeczytała na drzwiach bloku, że akurat
dziś w bibliotece będzie spotkanie z Autorem Centkiewiczem. To ten od Tumba! –
Ucieszyła się Eufrozyna. Działanie mięty powoli jednak ustawało i zgromiła się
sama za tę nieprzystojną myśl. – Nie pójdę! – Zdecydowała. Dość nieszczęść na
jeden dzień.
Ale wiadomo, jak to jest. Łeb naparza, zakupki się same nie
zrobią, w dodatku zaczęła Eufrozynę męczyć Andżela. Co właściwie robił tam ten
Tumbo-kolega? Usiłuje sobie Ciotka wytłumaczyć, że hymny ćwiczyli przed Poranną
Yogą. Ale że bejsbolówka przekrzywiona? To do Andżeliki niepodobne… No, dobrze
chociaż, że Nikolka na koloniach w poprawczaku. Dość ma to dziecko ciężkie
życie i tak.
Tak to rozmyślając, a usiłując jednak nie rozmyślać, z głową
obolałą i z lekka otumaniona, szła Eufrozyna, szła, dreptała, tu wdepła, tam
wdepła, tam i siam jeszcze wdepnęła, odwiedziła Caritas, nie odpowiedziała na
dzień dobry Słojowej, aż ocknęła się pod drzwiami biblioteki. Św. Yohanan
Logoteta spojrzał na nią groźnie z szyldu. – A czego tu?! – zdawał się pytać.
– A wal się! – Odrzekła Ciotka i tak
się przelękła własną bezbożnością, że aż uczyniła chyłkiem Znak Trykwetru. –
Wbiegła do biblioteki, jakby ją kto gonił, i dysząc postawiła siaty za zeschniętą
palmą.
Spotkanie już się zaczęło. – Młody jakiś ten Centkiewicz. –
Pomyślała Ciotka i ze złością zlustrowała baby wmaślone wzrokiem w przystojnego
Autora. – O! Słojowa już tu była. A taka świętoszka!
Pisarz, choć minął już trzydziestkę, łysiał tylko trochę na
zakolach i czubku niewielkiej czaszki. Myślącym wzrokiem wodził czasem po sali i
powłóczystymi spojrzeniami uwodził słuchaczki oraz pana Celestego w pierwszym
rzędzie. Tylko Dziad Eligiusz chrapał na posłaniu ze starych „Uwarzamrze” usypanym za półką „Literatura
kulinarna i o dzierganiu”.
Autor nosił się z angielską elegancją – sztruksy miał
wytarte na kolanach, na łokciach marynarki z elany naszyte lateksowe łaty. Zerówki
na nosie – w disajnerskiej oprawie z drutu i kartonu – trochę ocierały mu się o
zaczerwienioną krostę. Lakierki lśniły jak – z przeproszeniem Wenery zawsze –
psu oczy na widok redaktora Siemki. A dzięki przykrótkim nogawkom człowiek
zwracał raczej uwagę na zrobione na drutach skarpetki, a nie na przyszwę
polepioną taśmą „Skecz”.
– Bolek-Bolek-Bolek – ciągnął Centkiewicz swój
wykład monotonnym głosem. – Bolek, Bolek! – ożywił się radośnie.
– Ale czy Bolek? – Przerwała wykład
Słojowa i uśmiechnęła się przymilnie.
– Bolek! – Zagrzmiał Pisarz. – Bolek!
Bolek! Bolek! Bolek!
– Bolek! – zaszumiały ze
zrozumieniem Panie.
– No przecież, że Bolek! – Ofuknął je
pan Celesty.
Panie znów zaszumiały, rozszumiały
się wierzby płaczące, rozpłakała się Słojowa w głos (a przy tym, ocierając oczy
chusteczką, zerkała zalotnie na Autora).
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! Bolek!
Bolek! Bolek! Bolek! – Grzmiał w świętym uniesieniu Centkiewicz.
– Bolek! Bolek! Bolek! Bolek! – Niosło
się aż do pomieszczeń grzewczych, nieczynnych o tej porze stulecia. Euforia
ogarnęła salę. Krzyki wzmogły się, aż książki zaczęły spadać z półek.
– Tumbo! – Rozległ się nagle
nieludzki ryk zza regału. Gwar zamarł. Szron pokrył warstwy „Gazety Polskiej” przyklejone
na oknach i chroniące PCV przed zabłoceniem. Zimy powiew wpadł z pomieszczeń
grzewczych. Uśmiech na ustach zamarł Autorowi, Słojowej, wszystkim Paniom.
– Tumbo! Tumbo! – Zaryczał znowu
Dyplomowany Dziad Miejski i Falangista Wyklęty Eligiusz Radziwiłł, gramoląc się
zza regału. – To „Tumbo”! Spadł mi, kuhwa, na głowę! Sto lat tego w hęku nie
miałem! Tumbo! Kuhwa! Tumbo! Tumbo! Tumbo!
Ale ciotka już nie słuchała. Gnała jak opętana w kierunku
kościółka, a za nią galopował wyuzdany duch Wielkiego Czarnego Tumba i chłostał
Grubym Czarnym Ogonem. A jak chlaśnie, Ciotka stęknie! A co smagnie, Ciotka jęknie!
Zimne i gorące dreszcze, szalone podniecenie, strach i wizja śmiertelnego grzechu
za nią! Więc do kościółka, do kościółka galopem! Dawno zostawiła za sobą klapki,
a siaty w ogóle nie zdążyły biblioteki opuścić. Już widać minaret, już widać
pylony kościelnego podworca!
Tylko czegoś taśma biało-czerwona w poprzek wejścia. I
kartka wyrwana z Księgi dziękczynień i pochwał: „Na wniosek Kółka Pań w dniu
dzisiejszym kościółek nieczynny z powodu ważnego, cennego wykładu profesora
Bolka Cenckiewicza w bibliotece. Apollo z Wami i Wenera zawsze! X. Kanonier”.
– No, żeż kurwa. – Powiedziała spokojnie
Ciotka.
*
Niezastąpiony Synuś jeszcze nie
wrócił z aresztu, więc Eufrozyna sypnęła sobie pół kupka mięty z torebeczki.
Odkupi mu, jak wypłacą pięćset plus na Nikolkę. Do marca powinni się uwinąć.
Mięta uspokaja. Ciotce udało się
nawet pogodzić z Tumbem. W końcu, kiedy jeszcze byłą panienką, też jej się śnił
codziennie. A co za to można, że się przyśni? Leży zwinięta na dywaniku
modlitewnym w pozycji Dzikość-Serca i pochlipuje przez sen. Czasem do Antoniego
westchnie, czasem do Tumba, czasem do obu na przemian. Zostawmy Ciotkę w
spokoju teraz. Przyda jej się chwila intymności.
A co się stało w bibliotece,
opowie jej pewnie Dziad Eligiusz. Jak se już zdejmie gipsy.
Stryj Wincenty poleca inne przygody Ciotki Eufrozyny:
(1) Antoni ma długi
(2) Antoni ma krótki
(3) Bibuła
(1) Antoni ma długi
(2) Antoni ma krótki
(3) Bibuła
Zajebiste! Jak dla mnie - proszę o więcej! :)
OdpowiedzUsuń:) Cała przyjemność po stronie Redakcji. Jak tylko ocucimy Wincentego - zaraz każemy mu się brać do roboty. Kłaniam się!
UsuńStryj
Kurwa, o co tutaj chodzi?!!
OdpowiedzUsuń